Z ciekawymi, nowatorskimi i niespotykanymi często pomysłami na nowe produkcje jest ten problem, że nigdy do końca nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. To sprawia, że z pozycji kupca inwestowanie w nie jest trochę hazardem, bo może okazać się, że nawet wysoko oceniana oryginalna gra okaże się akurat dla nas crapem i nowym liderem rankingu „najgorzej zainwestowane pieniądze”. Często więc z takich tytułów po prostu się rezygnuje. Dzisiaj nie jest już najmniejszym problemem stworzenie listy przykładowych gier, które mógł kupić przeciętny Kowalski, ale nie miał prawa z racjonalnego punktu widzenia tego zrobić.
Szczególnie trudną sytuację mają gry nowatorskie i zaprojektowane wokół innowacyjnych pomysłów, których twórcy zdecydowali się wydać je na konsolach. Dzisiaj powoli się to zmienia, ale na przełomie XX i XXI wieku niemal każdy premierowy tytuł miał wysoką cenę i dumnie stał na sklepowej półce z nalepką „200zł” zaraz obok największych hitów i „pewniaków”. To sprawiało, że nawet ich niewątpliwe atuty, ciekawa tematyka i interesujące rozwiązania nie były często w stanie przebić się przez barierę obaw. Taki los spotkał m.in. poniższą trójkę.
No One Can Stop Mr. Domino!
W 1998 roku PlayStation szybko przebijało się do masowej świadomości graczy na całym świecie i oferowało już przynajmniej kilkadziesiąt pierwszoligowych tytułów, w które każdy powinien zagrać. W takim gronie nie mogła mieć łatwego zadania gra logiczno-zręcznościowa, w której sterujemy ożywionym klockiem i układamy sobie domino na wyznaczonej trasie, aktywując różne sekwencje wydarzeń.
Miałem okazję spędzić dobre kilkadziesiąt minut przy demie tej produkcji i muszę przyznać, żewyróżniała się swoim humorem, rozwiązaniami i pomysłowością. Koncept naprawdę intrygował, a jego przełożenie na grę wyszło znakomicie. Niestety, fatalny stosunek ceny do długości zabawy sprawiał, że trudno było realnie rozważać zakup dzieła Artdink. W dzisiejszych czasach być może byłoby to łatwiejsze, Mr. Domino miałby kilka dodatkowych kanałów dotarcia do potencjalnych nabywców, a i może jego cena nie byłaby tak wygórowana. Pod koniec XX wieku dużo rozsądniej było jednak zainwestować w Final Fantasy 7 czy Metal Gear Solid, by mieć jednak zabawę przez te kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin.
Misterr Mosquito
Niemniej oryginalnie wypada pomysł innego japońskiego studia, Zoom Inc., które próbowało znaleźć swoją niszę w okresie początków kariery PlayStation 2. Koncept był teoretycznie dobry, bo w tamtym okresie liczba hitów nie była jeszcze przytłaczająca i nie trzeba było rywalizować ze zbyt dużą konkurencją. Nie znaczy to jednak, że „symulator komara” miał łatwe zadanie w starciu z Kessenem czy Ridge Racerem V.
Rodzima prasa nie krytykowała Mister Mosquito i można nawet powiedzieć, że nieco nieśmiało zachęcała do jego zakupu. Chyba jednak nawet dziennikarze zdawali sobie sprawę, że sytuacja ekonomiczna przeciętnego posiadacza PlayStation 2 (który przecież i tak już nadwerężył budżet przy samym zakupie konsoli) nie pozwalała mu zbytnio szaleć przy wyborze gier. Trudno więc było iść do sklepu lub zamówić przez internet tytuł krótki, stosunkowo prosty i mało żywotny, gdy inne gry oferowały więcej zabawy na nierzadko wyższym poziomie. Solidny i zabawny pomysł musiał więc przegrać, nawet mimo całej sympatii wielu graczy do tego projektu i odwagi jego twórców.
Mad Maestro
Ten symulator dyrygenta pojawił się na rynku trochę później niż Mister Mosquito i stał przed dużo trudniejszym zadaniem. Autorzy mogli jednak zakładać, że przynajmniej kilku posiadaczy PlayStation 2 okaże się melomanami, a i trafią na przynajmniej kilkaset osób znudzonych wielkimi hitami i tradycyjnymi gatunkami gier. Plan nie był zły.
W Polsce jednak taki ambitny pomysł nie miał prawa odnieść sukcesu. Mad Maestro spotkał się z dużo mniej entuzjastycznym odbiorem w rodzimych mediach, a jego zaporowa cena i standardowa dla nowatorskich pomysłów wada, krótki czas zabawy, sprawiały, że żaden przeciętny Kowalski nie pomyślał pewnie o nim inaczej niż jak o japońskiej popierdółce, która jakimś cudem wydostała się poza granice Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie znaczy to jednak, że do dzisiaj nie jest to produkcja intrygująca, którą przynajmniej przez kilka minut zechciałoby się pobawić. Muzyka klasyczna, sympatyczna oprawa, zapomniany nieco system zabawy z rytmicznym wciskaniem konkretnych przycisków z odpowiednią siłą, takie rzeczy dzisiaj to rzadkość. Tym samym to też duży atut szalonego dyrygenta.
Wspominając trzy produkcje zbudowane wokół nowatorskich pomysłu można zacząć się zastanawiać, czemu autorzy i wydawcy pozwalają dziś o nich zapomnieć. Wobec szybkiego rozwoju cyfrowej dystrybucji i takich opcji jak PlayStation Store aż dziw bierze, że do tej pory nikt nie pozwolił posiadaczom PlayStation 3 ułożyć oryginalnego domina, pobawić się w dyrygenta czy zostać komarem. Na co czekacie panowie twórcy? Dzisiaj przeciętni Kowalscy bardziej niż kiedyś czekają na was z otwartymi portfelami.