Gun niewątpliwie odniósł sukces. Głównie za sprawą wspaniałego klimatu, ciekawych misji, intrygującej warstwy fabularnej, czy też braku konkurencji. Niby istniały inne westerny w podobnym czasie. Jednak albo były to wszelakiej maści strategie jak Desperados: Wanted Dead or Alive, bądź korytarzowe strzelaniny pokroju Red Dead Revolver. Gun jako jedyny oferował wówczas otwarty świat na Dzikim Zachodzie.
Dziki Zachód nie jest zbyt często eksploatowanym tematem w przypadku gier, choć wydaje się dobrze pasować do wielu różnych gatunków. Dzisiaj można śmiało powiedzieć, że świat kowbojów i Indian bardzo wdzięcznie można przełożyć na sandboksa, co pokazali już choćby specjaliści z Rockstar. W 2005 roku wyzwania stworzenia własnej opowieści w Ameryce Północnej z przełomu XIX i XX wieku podjęło się inne studio, Neversoft. I trzeba przyznać, że udało im się zaprojektować tytuł bardzo dobry.
W większości ogranych do tej pory produkcji przeciwnicy trzymali się pewnego kanonu. Eliminowało się ich bez specjalnego zastanowienia i wyrzutów sumienia, bo mieli określone motywy lub zachowania i byli źli do szpiku kości. Ewentualnie robiło się wszystko, by zabijania unikać. Gun od Neversoftu potrzebował dwóch godzin, by schemat złamać, wywołać konsternację i zmusić do przemyśleń.