W pół godziny... Wersal - yasiu - 23 czerwca 2012

W pół godziny... Wersal

Wersal to położona pod Paryżem miejscowość (i gmina) znana głównie z położonego tam kompleksu pałacowego. Ludwiki, z czternastym na czele, postanowiły machnąć sobie pałacyk od którego innym mordy zbledną. Udało się. Mordy najpierw zbladły, potem się wkurzyły, a potem to już wiadomo. Do pałacu nadal ciągną tłumy ludzi, Wersal jest dość modnym miejscem na wycieczki. Ja oczywiście do klasycznego turysty mam daleko, więc zwiedziłem Wersal w trybie błyskawicznym.

Widok na Wersal z miejsca w które trafiłem całkiem przypadkiem.

Oczywiście, nie zajęło to pół godziny i nie było klasycznym zwiedzaniem. Nie odwiedziłem żadnego z miejsc polecanych w przewodnikach, chociaż na niektóre rzuciłem okiem. W sumie, miejsce naprawdę ładne, momentami okrutnie zakorkowane, ale na tyle urocze, że możnaby tam mieszkać.

Z racji rodzicielskiego trybu życia, dość wcześnie pojawiłem się na ulicach miasteczka w pierwszy dzień weekendu. Szybki kurs na pobliski sklep z fajkami pozwolił mi machnąć tradycyjne francuskie śniadanko – kawę, rogalika i papierosa. Posilony postanowiłem trochę się poszwędać, zanim zostanie otwarty jakikolwiek sklep. W ten sposób trafiłem pod katedrę wersalską, całkiem sympatyczny kościół postawiony w osiemnastym wieku. Sam przybytek niezbyt mnie interesował, ale to co działo się w koło wyglądało całkiem sympatycznie. Co sobotę bowiem na placu wokół katedry odbywa się targ kwiatowy. Ze mnie kwiaciarz żaden, ale miłe dla nosa zapachy sprawiły, że pokręciłem się trochę przyglądając po części z ciekawością, po części z zakłopotaniem wynikającym z niezrozumienia. Dla mnie atrakcja średnia, ale turystów widziałem tam całkiem sporo.

I chodzą, i kupują te kwiaty i inne badyle.

Jednak, nie samym spacerowaniem człowiek żyje. Szkoda czasu na takie bezproduktywne zajęcie, więc kilka kolejnych godzin poświęciłem na WoW. Potem jednak przyszła pora ruszenia na Wersal. Na ruszeniu się skończyło, kolejka przed wejściem – do darmowych wiosną – ogrodów i do samego pałacu, skutecznie ochłodziła moją chęć zerknięcia na słynną staroć. Zręcznie uniknąłem stada sprzedawców miniaturowych wież Eifella i ruszyłem w losowo wybranym kierunku.

Niemałą chałupkę sobie Ludwik postawił.

Jak się okazało, wybrałem całkiem dobrze, bo po przejściu głównego spacerniaka Wersalu (gdzie turystów było aż za dużo i lokale pękały w szwach) i wypiciu kawy w dziwnie pozbawionym turystów miejscu, dotarłem na tyły pałacu, gdzie dawno temu Ludwik Któryśtam zażyczył sobie oczka wodnego. Rzucił komendę "kopcie od tego miejsca przez dwa lata" i stało się. Jego przyboczna gwardia złożona z mężnych Szwajcarów nieźle musiała mu się narazić. W pocie czoła, przez kilka lat wykopali bajorko na ponad dwieście metrów szerokie, siedemdziesiąt szerokie i półtora metra głębokie. Wieczorem wygląda naprawdę uroczo, bo okolica jest zadbana a komarów kiedy tam byłem, zbyt wielu nie było. Polecam zobaczyć, chyba nawet można pomoczyć nogi nie bojąc się kar ani piranii. 

Bajorko o zachodzie słońca może przypaść do gustu romantykom. Reumatykom mniej.

Powrót do miejsca noclegu to jeszcze dwa przystanki. Pierwszy do sklep z obsługą prawie po polsku. Jeśli kiedykolwiek traficie na Rue Royale, koniecznie tam podejdźcie i powiedzcie ‘Dzień dobry’. Pan sprzedawca zna kilkanaście zwrotów grzecznościowych chyba w każdym języku i sypie nimi z prędkością karabinu maszynowego. Miłe to i mimo, że sklepik posiada asortyment dość nędzny, warto kupić w nim cokolwiek, bo miło. Drugim przystankiem był arabski fast-food – o dziwo otwarty. Żarcie jak żarcie, całkiem sympatyczne, ale nieczęsto dostaniemy tak daleko od Polski puszkę Coli wyprodukowaną w naszym kraju. Co ciekawe, lokal do którego zajrzałem, jak wiele innych, nie miał ściśle wyznaczonych godzin otwarcia. Jest otwarty jak jest, a jak nie jest, to jest zamknięty – i trzeba się z tym pogodzić a nie walczyć.

Tu podobno mieszkała służba odpowiedzialna za pościel. Za poduszki dokładniej rzecz biorąc.

Krótki czas w Wersalu będę miło wspominał, bo ludzie tam są przesympatyczni i nawet, jeśli nie znają ani słowa po angielsku, i tak z uśmiechem na ustach będą próbowali się z nami dogadać. Z trochę innego dnia i z innej wycieczki polecam jeszcze odwiedzenie dwóch miejsc. Świetnej naleśnikarni, gdzie łatwo o pęknięcie. Zamawiając należy pamiętać, że posiłek to nie jeden naleśnik – na słodko lub słono. Prawdziwe żarcie do przystawka, naleśnik na słono i naleśnik na słodko na deser. Jak Francuzi jedzą takie ilości i nie tyją – nie mam pojęcia. Druga miejscówka to Le Mountbaron. Mimo szumnie brzmiącej nazwy, to zwykłe miejsce gdzie można obejrzeć mecz, zjeść dobrego hamburgera, napić się piwka i co najważniejsze, pograć w bilard. Stołów tam stoi chyba naście a miejsce z tego co rozumiem jest dość starym klubem bilardowym. Urokliwie i miło.

- świetne naleśniki

- fajna knajpa

- sklep z polską obsługą

- bajoro Ludwika

- francuskie śniadania

- targ kwiatowy

yasiu
23 czerwca 2012 - 19:38