Klasyka Kina Crapowatego : Koreański Dragon Ball - Danteveli - 23 grudnia 2016

Klasyka Kina Crapowatego : Koreański Dragon Ball

Należę do pokolenia wychowanego na Dragon Ball. Nie było to moje pierwsze anime ale trudno ukryć wpływ jaki Goku miał na dzieciaki w mojej podstawówce. Za dawnych czasów biegaliśmy po szkolnym wybiegu i udawaliśmy walki z ulubionej bajki. Każdy wyobrażał sobie wspaniały film jaki po prostu musi powstać na bazie przygód Bulmy i Goku. To co mieliśmy w głowie na pewno nie przypominało Dragon Ball: Evolution. Teraz żałuję, że zamiast wyczekiwać na Hollywoodzkiego crapa sami nie nakręciliśmy filmu o poszukiwaniu smoczych kul. Na szczęście, dawno temu jakaś inna banda amatorów się za to wzięła. Efektem ich chałtury jest dzisiejsza perełka, która zdecydowanie zasługuje na swe miejsce pośród Klasyki Kina Crapowatego.

 

 

Na pewno wiele osób nie ma pojęcia o tym jak olbrzymią fabryką podróbek była kiedyś Korea Południowa. Nowoczesne państwo kojarzące się nam z Samsungiem i popowymi gwiazdeczkami śmiało mogło startować do miana „fabryki szmelcu”. Jednym z reliktów tej epoki jest Dragon Ball: "Fight Son Goku, Win Son Goku" (드래곤볼 싸워라 손오공 이겨라 손오공). Produkcja znana szerzej jako Koreański Dragon Ball jest interesującym przykładem pewnych zjawisk panujących w tym państwie. Jednak to nie czas i miejsce by robić wykłady o dyktaturze, nacjonalizmie i problemach w relacjach miedzy Japonią a Koreą. Zajmijmy się więc crapowatym filmidłem.

 

Teraz pora na akapit o fabule filmidła. Tak na wypadek gdyby ktoś nie wiedział/nie pamiętało czym jest Dragon Ball. Goku – młody chłopiec z ogonem pewnego dnia spotyka dziewczynę o imieniu Bulma. Ona poszukuje smoczych kul – 7 magicznych przedmiotów, po zebraniu których ziści się jej życzenie. Goku jest w posiadaniu jednej z tych kul bo odziedziczył ją po swoim dziadku. Para decyduje się na wyruszenie w przygodę by zebrać komplet artefaktów i spełnić swe marzenia. Jednocześnie na magiczny przedmiot poluje Pilaf, który chce przejąć władzę nad światem. Dragon Ball: "Fight Son Goku, Win Son Goku" jest adaptacją pierwszej sagi mangi, która odpowiada dwóm pierwszym tomom komiksu.

 

Produkcja jest najwierniejszą z dotychczasowych adaptacją mangi i w miarę dokładnie śledzi wątki znane choćby z 13 odcinków anime. Oczywiście nie mówi to zbyt wiele bo Dragon Ball Evolution nie miało nic wspólnego z komiksem. Tutaj jednak mamy wyprawę po siedem smoczych kul, która z grubsza odbywa się tak jak w mandze. Postacie takie jak Oolong, Yamcha, Chi-Chi czy Puar pojawiają się i zachowują się zgodnie z tym jak powinni. Oczywiście nie obyło się bez uproszczeń i zmian, które nie wpływają jednak negatywnie na odbiór tego filmidła.

 

Koreański film trwa prawie dwie godziny. Może się to wydawać spora ilością czasu. Jednak podczas seansu minuty pędziły i nie odczuwałem nawet odrobiny znudzenia. Nawet gadki które teoretycznie powinny być nudne są tutaj epickie. Wszystko to dzięki gestykulacji i mimice serwowanej nam przez aktorów. Wszyscy zachowują się tak jakby napuszczano im ubrania jakieś pchły czy coś w tym stylu. Nikt nie może nawet przez sekundę ustać w miejscu. Wiele zachowań nie ma sensu i przypominają gagi z anime a nie coś co powinno być w pełnometrażowym filmie. Moim zdaniem jest to mocny argument przemawiający za filmidłem. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o scenach walki. Widać było, że ekipa się starła i nawet zainwestowała w linki, żeby podwieszać ludzi do akrobacji w powietrzu. Niestety choreografia nie wypaliła i połowa walk sprowadza się do pokazania twarzy jednej z postaci w momencie jak robi ona jakaś groźną minę.

 

Jak przystało na tanią podróbkę, mamy do czynienia z produktem o wątpliwej jakości. Wszytko wygląda tandetnie co dodaje całości pewnego uroku. Możemy domyślać się kim jest dana postać po tym jak wygląda. Oczywiście strój przeciętnego cosplayera lepiej oddaje bohaterów niż to co się tutaj wyrabia. Ja jednak uparcie twierdzę, że przebrania stworzone na zasadzie tego co ma się w szafie zdecydowanie podbijają jakość tego filmidła. Przykładem tych genialnych pomysłów jest to, że Puar „grany” jest przez pluszową maskotę. Zabawka którą można kupić za parę złotych ciągnięta jest na sznurku i kładziona na nakręcanych samochodzikach tak by sprawić wrażenie, że się porusza. Oolong czyli zboczony świniak prezentuje się w tym wypadku lepiej bo ktoś się wysilił by zrobić maskę prosiaka. Najlepszym elementem pokazującym jak bardzo budżetowa jest koreańska wersja Dragon Ball musi być chmurka, która pozwala Goku na latanie. W jednej scenie dzieciak odgrywający główna postać siedzi na dachu obłożonego watą samochodu.

 

Jak dotąd zajmowałem się jedynie powierzchownymi sprawami. Tandetny wygląd to trochę za mało by dołączyć jakiś film do renomowanego grona Klasyki Kina Crapowatego. Jeśli chodzi o fabułę to nie mamy tutaj nic nadzwyczajnego. Ktoś chciał przenieść Dragon Ball ze wszystkimi zwariowanymi elementami charakteryzującymi tą produkcję. Właśnie to jest mocnym argumentem przemawiającym za produkcją. Twórcy dziadowskiego Evolution zdali sobie sprawę, że dokładne odwzorowanie tego uniwersum nawet przy sporym budżecie jest niemożliwe. Tutaj jednak ktoś poszedł na całość i przy skromnych środkach próbował zrobić tyle ile się da. Dzięki temu mogę spokojnie śmiać się z finalnego efektu wraz z twórcami. W wielu momentach miałem wrażenie, że osoby odpowiedzialne za tą produkcję zdawały sobie sprawę z tego co wyjdzie. Wszyscy postanowili mieć frajdę i dobrze się bawić przy robieniu Dragon Ball: "Fight Son Goku, Win Son Goku". To z kolei przekłada się na dobrą zabawę podczas oglądania tego szmelcu. Całość ma ten urok, który sprawia że uwielbiamy tandetne filmy karate i durne horrory.

 

Dragon Ball: "Fight Son Goku, Win Son Goku" to swego rodzaju artefakt odległych już czasów, gdy Z tego co wiem dorwanie tej produkcji w wersji z napisami nie należy do najłatwiejszych zadań. Już ta kwestia eliminuje koreańskie Dragon Ball z listy rzeczy, które naprawdę warto obejrzeć. Jednak najbardziej zagorzali fani epickiego dzieła Akiry Toriyamy powinni rzucić okiem na to filmidło. Wtedy bariera językowa zostanie pokonana przez znajomość materiału źródłowego. Ja nieźle ubawiłem się przy tym szmelcu i z chęcią jeszcze raz zobaczę jak koleś w durnym pancerzu udaje pterodaktyla.

 

 

Danteveli
23 grudnia 2016 - 15:09