Staroszkolne gry JRPG to dość specyficzna odnoga gatunku role playing. Z jakiegoś powodu te gry są jak karaluchy i nie da się ich eksterminować. Nawet w 2018 roku zasypywani jesteśmy masą produkcji wyglądających jak coś z NESa lub SNESa. RPG Maker zagwarantowało nam, że do końca świata będziemy widzieć gry tego typu. Trochę szkoda bo cały rynek wydaje się być mocno przesycony produkcjami od Kemco i innych miłośników starych gier RPG. Z tego powodu wiele ciekawych produkcji nie ma nawet najmniejszej szansy na zabłyśniecie. W końcu kto ma czas na to by pośród dziesiątek lipnych gierek dodawanych codziennie na Steam wypłać to co może być interesujące? W moje ręce wpadła jedna z tego typu gierek. Zastanawiam się jednak czy The Longest Five Minutes to coś więcej niż ciekawa koncepcja na grę JRPG?
Naszą przygodę z The Longest Five Minutes zaczynamy od końca. Gra rozpoczyna się w momencie finałowej walki z ostatnim bossem, którego pokonanie gwarantuje nam status bohatera i zapewne uratuje świat od jakiegoś kataklizmu. Niestety nasz bohater o imieniu Flash traci pamięć i nie jest w stanie wykonać swojego super ataku, który na pewno niszczy zło. Bezradny młodzieniec nie jest jednak skazany na łaskę demona. Towarzysze bohatera postanawiają mu przypomnieć kim on jest i po co walczy. W ten sposób największa bitwa Flash'a ma miejsce w jego głowie.
Tak pokrótce przedstawia się fabuła produkcji studia Syupro-DX. Sama koncepcja gry, gdzie amnezja zostaje wykorzystana w ciekawy sposób sprawiła, że zainteresowałem się tym tytułem. The Longest Five Minutes przedstawia nam walkę z bossem, która przerywana jest sekwencjami wspomnień sprzed tej bitwy. Obie części gry zostały dobrze przemyślane i decyzje podejmowanie w jednym fragmencie mają wpływ na drugi. Demon z którym walczymy będzie z nami rozmawiał i wybrane przez nas opcje dialogowe wpływać będą na to, które wydarzenia sobie przypomnimy. To co zrobimy we wspomnieniach wpływa na nasze opcje w trakcie walki z bossem.
Nietypowa fabuła sprawiająca, że Flash przypomina sobie różne momenty swojej kariery jako bohater daje twórcom pole do popisu. W gruncie rzeczy mamy jednak do czynienia z grą JRPG i w rozgrywce The Longest Five Minutes nie wychodzi poza ramy swojego gatunku. Mamy kilkuosobową drużynę, losowe walki, wykonywanie questów i otwieranie skrzyń ze skarbami. Jedyna różnicą jest tutaj brak ciągłości rozwoju postaci znanej z typowych gier JRPG. Fakt, że bohater przypomina sobie różne momenty ze swojego życia sprawia, że skaczemy ze scenki do scenki i nasza ekipa ma rożny ekwipunek i posiada różne umiejętności. Wprowadza to odrobinę chaosu i sprawia, że ciągle na nowo odkrywamy zdolności naszej ekipy. Niestety konstrukcja fabularna gry sprawia, że walki jakie toczymy muszą być stosunkowo proste. W końcu nasz bohater przypomina sobie jak dotarł do końca gry. Chyba właśnie ten element sprawia, że nasza drużyna zawsze jest silniejsza od wrogów.
Na pierwszy rzut oka The Longest Five Muntes wydawało mi się być następcą Half-Minute Hero. W końcu obie produkcje to swego rodzaju list miłosny i satyra oldschooloewgo JRPG z naciskiem na limit czasowy. Tak naprawdę obie produkcje nie są do siebie podobne i serwują nam kompletnie inną rozgrywkę. O ile Half-Minute było destylacją elementów charakterystycznych dla gatunku i wplecenie ich w odrobinę puzzli polegających na zabawie z czasem, tak tutaj mamy do czynienia ze swego rodzaju The best of momentów gier JRPG. Twórcy wycinają zbędne i nudne elementy pozostawiając nam serię questów i walk z rożnymi bossami. Jest to naprawdę dobre podejście do tematu bo te wolniejsze momenty i bezcelowe błąkanie się po mapie nie tylko nie sprzyjają rozgrywce ale odrzucają mnie.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną i muzykę to mamy dokładnie to czego można się spodziewać po retro gierce inspirowanej 8 i 16-bitami. Nutki są całkiem dobre i mocno podbijają pozytywne wrażenia płynące z rozgrywki. Podobnie jest z grafiką, która przypomina trochę kultowe Earthbound. Te małe ludziki i design potworów jakoś kojarzą mi się z legendarnym tytułem Nintendo.
The Longest Five Minutes jest trafnym tytułem dla gry, której ukończenie zajmuje trochę ponad 10 godzin. Jak na standardy gier RPG jest to stosunkowo mało. Należy jednak pamiętać, że twórcy starali się wyciąć wszystkie elementy wydłużające rozgrywkę. W wypadku tej produkcji taka długość jest idealna. Wynika to z tego, że poza patentem na rozwiązanie fabularne i unikatowym elementem „skakania” po wspomnieniach w trakcie bitwy z ostatnim bossem gra nie oferuje nam zbyt wiele nowego. Zarówno eksploracja plansz jak i walki są standardowe. Brakuje to jakichś szalonych patentów bardziej urozmaicających grę. Nie wiem czy byłbym w stanie znieś 40 czy tam 80 godzin rozgrywki tego typu.
Ta ostatnia kwestia jest właśnie największym problemem, z którym wiąże się wstęp do tego tekstu. The Longest Five Minutes opiera się na jednej naprawdę dobrej sztuczce. Dzięki temu gra ma szansę wybić się tłumu innych staroszkolnych produkcji. Jednak to trochę za mało by tak naprawdę wybić się ponad przeciętność. Nie mam nic do standardowych produkcji JRPG. Jednak jest ich masa na rynku i nie czuję najmniejszej potrzeby katować w każdą z nich. Ten tytuł na dłuższą metę jest mniej interesujący od takiego Lost Sphear, które również odwoływało się do starych produkcji na konsole Nintendo. Piszę o tym głównie dlatego, że obie produkcje da się dorwać za podobne pieniądze.
Nie żebym miał coś przeciwko tej grze. Wręcz przeciwnie, bawiłem się naprawdę dobrze. Problemem pozostaje jednak uczycie niedosytu i zastanawianie się co by było gdyby obok solidnej historii stał porządny gameplay?
Biblioteka gier JRPG dostępnych na Switcha powoli się rozrasta. Mam wrażenie, że The Longest Five Minutes wystarczająco wyróżnia się z tłumu innych produkcji dostępnych na konsoli i dzięki temu zasługuje na naszą uwagę. Należy jednak liczy się z tym, że obok ciekawych pomysłów związanych z fabułą mamy tez nieprzemyślane elementy rozgrywki. Z tego powodu gra Syupro-DX jest niedopracowanym produktem, który zasługuje na trochę bardziej rozbudowany sequel.