Ogromny sukces, pobite rekordy, odważne spojrzenie na świat superbohaterów, nowa jakość, bardzo przychylne spojrzenie krytyków i jeszcze przychylniejsze spojrzenie widzów. Czarna Pantera, osiemnasty film z Marvel Cinematic Universe, to prawdziwy fenomen. Z jednej strony klasyczna, rzemieślnicza robota, z drugiej popkulturowe i popspołeczne zjawisko. Ale ile w tym zasługi samego filmu, a ile bycia w dobrym miejscu, w dobrym czasie?
Najważniejsze pozwolę sobie napisać od razu - nie jestem jakoś specjalnie czarny, mój ród przodków w Afryce raczej nie posiada, ucisku w życiu zaznałem niewiele. Z tego wnika, że najważniejsze aspekty filmu Ryana Cooglera - przekraczanie granic, otwieranie się na mniejszości i swoisty pokaz siły, nie docierają do mnie na emocjonalnym poziomie i Czarną Panterę w dużo większej mierze odbieram po prostu jako kolejny superbohaterski film. I jako taki aż takim fenomenem to on nie jest, choć trudno odmówić mu mnóstwo uroku.
Króla T'Challę poznaliśmy w Wojnie bohaterów, a nowy rozdział jego historii dzieje się zaledwie tydzień po zamachu. Wakanda cieszy się z nowego przywódcy, a jedną z pierwszych spraw do załatwienia, jest doprowadzenie zbrodniarza Ulissesa Klaue przed sąd. Klaue zachowuje się jak typowy najemnik - sprzedaje najbogatszemu, współpracuje z najlepszym i stara się przeżyć. W jego drużynie gra Erik Killmonger, którego przeszłość jest bezpośrednio powiązana z królewską rodziną i oś konfliktu szybko przesunie się z linii T'Challa - Klaue na T'Challa - Killmonger. Ale tak naprawdę wszystko to doskonale wiadomo ze zwiastunów - machina promocyjna znowu nie powstrzymała się przed pokazywaniem ujęć z absolutnie każdego kawałka filmu z finałem włącznie.
W Czarnej Panterze prawdziwych zaskoczeń jest niewiele. Na poziomie konstrukcji opowieści produkcja jest dosyć standardowa, kolejne fabularne punkty można z mniejszą lub większą pewnością przewidzieć, a całość sprowadza się do "superbohater walczy z superzłoczyńcą, który ma taki sam kostium, ale w innym kolorze". Film jest przy tym samowystarczalny i wszystkie niezbędne informacje są podane podczas samego seansu - można olać całe MCU, pokochać T'Challę i nie wracać do tego świata, można też użyć Pantery jako punktu startowego. Wedle uznania.
Na szczęście Czarna Pantera błyszczy na poziomie własnej tożsamości i inności, dzięki czemu choć trochę wyróżnia się na przesyconym rynku filmów komiksowych. Wszystko jest bardzo czarne, bardzo afrykańskie i bardzo etniczne. mamy świat z jasnymi zasadami, dobrze nakreślone postacie z czytelnymi motywacjami (Tak, Killmonger to solidny przeciwnik, któremu można kibicować, ale daleki będę od prawdziwego zachwycania się tym konfliktem), świetnie wykreowane miejscówki i elementy tożsamości narodowej. Do tego dochodzi ciekawy soundtrack (z doskonałym motywem muzycznym Killmongera), rewelacyjna obsada (tu nie ma słabego ogniwa, wszyscy są w świetnej formie) i przytomna rezygnacja ze śmieszkowania (w całym filmie są ze cztery żarty i tylko jedna naprawdę szalona postać, czyli Ulisses Klaue) sprawiają, że Czarna Pantera jest "jakaś" i jako taka zasługuje na uznanie.
Nie cieszy natomiast taki sobie spektakl efektów wizualnych, wspomniana już przewidywalność, nieco zbyt długi czas trwania filmu i takie ogólne wrażenie, które można podsumować zdaniem: fajne to było, ale czy naprawdę zasługuje na tak oszałamiająco dobre przyjęcie na całym świecie? Czarna Pantera - film jest solidną rzemieślniczą robotą umieszczoną w odświeżająco egzotycznym świecie. Czarna Pantera - zjawisko jest fenomenem, który skłania do dyskusji i każe się zastanowić nad status quo filmowego świata.