Lovecraft stał się automatycznym odwołaniem dla prawie każdej gry stawiającej na grozę. Trudno znaleźć straszak, który w swoim opisie nie będzie powoływał się na klimat z opowiadań Samotnika z Providence. Ewentualnie mamy jeszcze masę gier nawiązujących do mitologii cthulhu lub innych aspektów twórczości XX. Wiecznego pisarza. Moons of Madness to kolejna gra aspirująca do miana lovecraftowskiego tytułu. Czy symulator chodzenia osadzony w kosmosie sprawi, ze poczujemy się ziarenkiem piasku w niekończącym się morzu chaosu?
Moons of Madness przedstawia nam historię mężczyzny należącego do projektu badawczego na Marsie. Jako inżynier bierzemy udział w poszukiwaniu znaków życia na czerwonej planecie. Oczywiście podczas eksperymentów nad lokalnymi organizmami dochodzi do katastrofy i musimy walczyć o przetrwanie. Ten element połączony jest z osobistą historią naszego bohatera i wydarzeniami z jego przeszłości.
Łatwo się domyśleć, że w grze pojawia się masa motywów dobrze znanych z innych produkcji. Przykładowo mamy naukowca opętanego przez projekt badawczy do tego stopnia, że traktuje powstałą infekcję jako swoje dziecko. Mamy też osoby wariujące w wyniku poznania prawdy i kontaktu z prawdziwym obliczem wszechświata. Jest więc trochę klimatu z opowiadań Lovecrafta i sprawdzają się one całkiem dobrze. Jednak jest to tylko powtórka z rozrywki i zebranie kilku wątków z różnych opowiadań mistrza grozy w jedną kupę. Osobiście nie mam z tym problemu, ale fajnie byłoby gdyby twórcy Moons of Madness dorzucili do gry coś oryginalnego lub przynajmniej coś co nie pojawiło się wiele razy w innych produkcjach o podobnej tematyce.
Znaczna część fabuły zostaje zaprezentowana przez opcjonalne notatki i terminale, które przedstawiają nam motywacje postaci i informują nas o wydarzeniach w których nie brała udziału nasza postać. Niestety mam wrażenie, że Moons of Madness zbytnio polega na tym przestarzałym sposobie dostarczania nam fabuły. Z tego powodu całość prezentowanej historii wypada bardzo przeciętnie. Od sztampowych wątków ze złymi korporacjami po przewidywalne zwroty fabuły.
Moons of Madness jest powiązane z inną produkcją Funcom – The Secret World. Kosmiczny horror zawiera nawiązania do uniwersum gry MMO i podobnie jak The Park służy jako historia poboczna przybliżającą nam uniwersum tajnych stowarzyszeń i organizacji zajmujących się okultem. Nie wiem czy znajomość The Secret World sprawia, że Moons of Madness staje się ciekawszą produkcją, ale zakładam, że w grę wchodzą jedynie drobne smaczki dla fanów a nie coś co sprawi, że historia o poszukiwaniu życia na Marsie nabierze drugiego dna.
Największym problemem tego tytułu jest rozgrywka. Mamy do czynienia ze stosunkowo krótkim symulatorem chodzenia, który został rozciągnięty do tych 5 godzin gry poprzez nudne zadania i zagadki. Musimy coś przynieść, coś innego przekręcić, zhackować jakiś sprzęt i trzymać się procedur otwierania kabin czy ładowania tlenu do naszego skafandra. Teoretycznie wszystko to ma budować klimat i sprawić, ze poczujemy się jak kosmonauta na obcej planecie, gdzie drobny błąd czy niedopatrzenie może kosztować nas życie. W praktyce jest to tylko zapychanie czasu i nieudana próba urozmaicenia rozgrywki.
Jest to ewidentne już na samym początku gry, gdzie po całkiem niezłej sekwencji otwarcia musimy tracić czas na ustawianie anten i targanie baterii. Rozumiem, że celem jest tutaj budowanie napięcia i wprowadzenie normalności z której mamy zostać wyrwani przez chwile grozy. Nie sprawdza się to jednak zbyt dobrze bo po pierwszych ekscytujących minutach zabawy czeka nas godzina nudy, która skutecznie odstrasza od gry. Zwłaszcza, że pozór normalności nie służy niczemu więcej i w tej sekcji nie dowiadujemy się nic ciekawego na temat świata czy postaci.
Reszta rozgrywki to typowe łażenie bez większego celu i sztampowe sekwencje uciekane. Mamy tradycyjną bolączkę współczesnych horrorów epoki YouTube, gdzie uczynienie bohatera bezbronnym ma gwarantować horror. Niestety jak zwykle kończy się to niewypałem bo sekwencje tego typu nie ewoluowały w żaden sposób od czasów Amnesia: The Dark Descent. Mamy więc kilka chwil pędzenia przed siebie w towarzystwie muzyki „budującej napięcie” i finito.
W przypadku Moons of Madness mamy też trochę ciekawszą sekwencję, gdzie musimy skradać się i korzystać z naszej zdolności hackowania po to by unikać morderczych robotów. Niestety jest tego zdecydowanie za mało i dzieje się to zbyt późno w grze. Dlatego rozgrywka jest tutaj bardzo przeciętna i nie ma co liczyć na więcej niż minimalnie rozbudowany symulator chodzenia.
Szkoda że gra na żadnym polu nie wyróżnia się z tłumu. Podobnie jak w przypadku fabuły i gameplayu tak i oprawa audiowizualna jest taka sobie. Voice acting i muzyka to definicja przeciętności. Design lokacji jest dokładnie tym czego możemy spodziewać się po grze, które akcja rozgrywa się w kosmosie. Stacja badawcza wygląda nieźle i szybko poznamy, ze ktoś spędził na niej trochę czasu. Inne lokacje są ok, ale nie ma nic powalającego na kolana. Design przeciwników jest słaby i brakuje czegoś naprawdę strasznego lub chociaż zapadającego w pamięć.
Musze powiedzieć, że z początku byłem dosyć sceptycznie nastawiony do tego tytułu. Pierwsza godzina rozgrywki to nuda i schematy, które znamy na pamięć. Dalej całość rozkręca się odrobinę i momentami jest ciekawie. Niestety Moons of Madness nigdy nie staje w pełni na własnych nogach i ciągle podpiera się czymś co już dobrze znamy i widzieliśmy wiele razy w tej czy innej formie. Z tego powodu ocena gry będzie w gruncie rzeczy zależała od naszej tolerancji do oglądania tego samego dziesiąty raz. Mi już trochę się to nudzi i z miejsca wybiorę nawet odrobinę świeżości nad czymś co sprawia wrażenie odgrzewanego kotleta.
Moons of Madness to całkiem znośny tytuł, w który można pograć z braku laku. Jednak produkcja ta nie straszy i serwuje nam przewidywalną historię. Na pierwszy rzut oka gra może wydawać się podobna do produkcji takich jak SOMA, gdzie odrobina horroru wymieszana jest z science fiction i szczyptą filozofii. Niestety Moons of Madness nie ma startu do tytułów Frictional Games i osobiście poleciałbym tą produkcję tylko po ograniu lepszych chodzonych straszaków. Zamiast księżyców szaleństwa dostajemy pięć godzin przeciętności.