Siedem Wrednych Lam czyli Scott Pilgrim vs. The World: The Game - Koona - 14 grudnia 2011

Siedem Wrednych Lam, czyli Scott Pilgrim vs. The World: The Game

Co za przerwa!

Początkowy zapał do prowadzenia bloga został zduszony przez moją nieumiejętność organizacji czasu, a ostatnio także przez problemy z Internetem. Niemniej, postanowiłam spróbować zapanować nad otaczającym mnie chaosem poprzez listy „rzeczy do zrobienia na dziś”. Jednym z punktów była notka na temat gry Scott Pilgrim vs. The World: The Game.

Nie będę ukrywać – piszę o tej grze głównie dlatego, że jestem fanką filmu i komiksów o Scottcie, więc moja opinia jest stronnicza i mało obiektywna. Chociaż spotkałam się ze stwierdzeniem, że fani więcej wymagają.

Może zacznijmy od krótkiego wprowadzenia dla tych, którzy o Scottcie nie słyszeli. Tytułowy bohater jest przeciętnym chłopakiem, którego życie wywraca się do górny nogami, gdy spotyka dziewczynę swoich snów – Ramonę Flowers. Na drodze do wspólnego szczęścia stoi jednak Liga Siedmiu Wrednych Byłych, z których każdy ma jakieś nadzwyczajne umiejętności. Scott z pomocą przyjaciół musi stawić czoła niecodziennym byłym partnerom Ramony, jak i swoim demonom przeszłości.

Komiks, od którego wszystko się zaczęło, jest silnie inspirowany starymi konsolówkami. Twórcy Scott Pilgrim vs. The World: The Game postanowili utrzymać tę konwencję i zaserwowali nam grę w ośmiobitowym stylu, zarówno jeśli chodzi o grafikę, jak i sposób rozgrywki. Wcielając się w wybraną, lekko rozpikselowaną postać z komiksu, podążamy wytrwale w prawo pokonując coraz to nowych wrogów, zbierając monetki i zyskując nowe levele. Możemy grać samotnie lub w ekipie – drugi wariant jest dużo zabawniejszy, otwiera też przed nami możliwość, np. reanimowanie współgraczy, jednak momentami na ekranie robi się tłoczno, co utrudnia zorientowanie się w obecnej sytuacji.

Każdy z bohaterów, którym możemy grać, ma własne specjalne umiejętności, a wraz ze zdobytymi poziomami uzyskujemy dostęp do nowych kombosów, niekiedy całkiem efektownych. Czasem jednak na nic zdają się najwymyślniejsze kombinacje ciosów. Poziom Wrednych Byłych, pojawiających się na końcu każdej planszy, jest nierówny. I tak, braci Katayanagi można pokonać jedną ręką, podczas gdy Gideon jest prawie nie do przejścia.

A muzyka? Na ten temat nie mogę napisać złego słowa. Kawałki przywołują wspomnienia z podstawówki, od których łza zakręci się w oku wszystkim osobom pamiętającym stare gry konsolowe. Jednak z drugiej strony, utwory tchną nowoczesnością i są na swój sposób rozbudowane muzycznie. Niesamowicie energetyczny ośmiobitowy rock jest świetnym dopełnieniem pikselowej grafiki.

Scott Pilgrim vs. The World: The Game jest swoistym hołdem złożonym grom ery ośmiu bitów, nie można powiedzieć jednak, by był przy tym całkowicie oderwany od współczesności. Grafika balansuje między prostotą starych platformówek, a dzisiejszymi grami pełnymi dźwięków i kolorów. Owszem, ręce mi opadły, gdy zobaczyłam poziom trudności plansz i bossów przechodzący niekiedy od skrajności w skrajność, ale chyba o to chodzi w platformówkach, prawda? Ja, jako fanka ekipy Scotta bawiłam się przednio, chociaż krótko – na upartego grę można przejść w parę godzin. Osób, które nie widziały filmu lub komiksu, gra raczej nie powali na kolana, chociaż mogą dzięki niej cofnąć się na chwilę w czasie i trochę powspominać.

Koona
14 grudnia 2011 - 19:27