To nie jest tak, że nie lubię filmów o miłości. Lubię. Jednak komedie romantyczne... mam wrażenie, że są tylko o zakochaniu, lecz z miłością mają mało wspólnego. Oczywiście, można się pośmiać, popukać w czoło albo wzdychać z tego całego romantyzmu, ale sam powiedz – czy każdy związek musi się na jakimś etapie posypać, zazwyczaj z powodu jakiejś pierdoły, by po jakimś czasie kochankowie mogli się znów zejść? Przecież to jest schemat – nudny, nieatrakcyjny, nieprawdziwy. Pytasz, co jest prawdziwe? Miłość. Śmierć. Miłość i śmierć, jak w Źródle Aronofsky'ego. Tak, tak – tego Aronofsky'ego, którego filmy albo się kocha, albo uważa za tandetę, przeintelektualizowany, pseudofilozoficzny bełkot. Ale ja jestem z tych kochliwych...
[uwaga - mogą się trafić maluteńkie spoilery]
Głównymi bohaterami Źródła są Tommy i Izzy. Tommy'ego gra Hugh Jackman, Izzy – Rachel Weisz. Niesamowita para. Patrzę na nich i wierzę we wszystko, co przyszło im zagrać. Wierzę, że są małżeństwem, które bardzo się kocha. Wiem, jak bardzo im na sobie zależy. Jednak nie od początku zdaję sobie sprawę, że Izzy jest chora – najprawdopodobniej ma guza mózgu. Od momentu, w którym ta informacja do mnie trafia, po brzegi wypełnia mnie smutek. Całe szczęście, że Tommy jest zdesperowanym naukowcem – za wszelką cenę pragnie odkryć lek, który zagwarantowałby ukochanej długie życie. Tommy bezustannie walczy, nie dopuszcza do siebie myśli o najgorszym z możliwych scenariuszy. Izzy też walczy, lecz na swój sposób. Pisze książkę o dzielnym konkwistadorze Tomasie, który pragnie ocalić Hiszpanię oraz swą królową, Isabel, przed okrutnym Inkwizytorem. Jedynym lekarstwem jest odnalezienie w lasach Meksyku biblijnego Drzewa Życia, które umożliwi królowej Isabel i konkwistadorowi wieczne życie. Istnieje również trzeci wątek tej historii – najmniej oczywisty, a w związku z tym posiadający mnogą liczbę interpretacji. Oto przemierzający kosmos Tom, skromnie ubrany, z ogoloną głową, siedzi w zamkniętej jakby szklanej kuli. Nie jest sam, towarzyszy mu stare rozłożyste drzewo, które umiera. Osobliwa para zmierza do umierającej gwiazdy, która (wedle mitu azteckiego) wybuchając, daje początek nowemu życiu. Wszystkie historie zbiegają się w jednym punkcie – Tommy musi dokończyć powieść.
Już na pierwszy rzut oka widać, że historie te nie są odrębnymi opowieściami, lecz wariacją na temat jednej. Człowiek kochający jest w stanie zrobić wszystko dla swej drugiej połówki. Trzeba kochać niesamowicie, trzeba być egoistą (by nie pozwolić ukochanej odejść), trzeba bać się śmierci, by stać się człowiekiem pysznym, który wbrew znanym systemom religijnym, odważy się szukać eliksiru nieśmiertelności. Z drugiej strony, co innego mogłoby skłonić człowieka do pragnienia nieśmiertelności, jak nie gorąca wieczna miłość? Postawa godna potępienia czy podziwu?
Niektórzy twierdzą, że Źródło zostało przeładowane symbolami. Można obejrzeć ten film, przechodząc obok symboli obojętnie lub wręcz przeciwnie. Urzeka mnie uniwersalność dzieła Aronofsky'ego. Każdy może znaleźć tu coś dla siebie, bez względu na to, jakiego jest wyznania czy też jaką szkołę skończył. Być może to zbyt optymistyczne założenie z mojej strony, gdyż z pewnością znajdą się tacy, którzy będą narzekać.
Na szczególną uwagę zasługuje muzyka. Historia Tommy'ego i Izzi byłaby niekompletna, gdyby nie zniewalająca z nóg ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella. Kompozytor znany jest ze współpracy z Aronofskym (opatrzył swymi kompozycjami wszystkie jego filmy). Uważa się, że genialna była muzyka do Requiem dla snu... cóż, w Źródle osiągnął mistrzostwo. W ścieżce maczali palce również muzycy z Kronos Quartet oraz Mogwai.
Początkowo film ten miał wyglądać zupełnie inaczej. Do głównej roli rozpatrywano Brada Pitta, przewidywano duży budżet na efekty komputerowe, co miało przyciągnąć dużą liczbę widzów do kina. Jednak koleje losu sprawiły, iż reżyser zmienił koncepcję. Pragnął dzieła ponadczasowego. Z pomocą przybył Peter Parks, specjalizujący się w makrofotografii oraz zdjęciach podwodnych organizmów. Okazało się, że zamiast iść prostszą drogą i zdać się na efekty generowane komputerowo, można wybrać drogę zawiłą, tańszą i… efektowniejszą. Nakręcono około 6 kilometrów taśm, zawierających sceny rozgrywające się pod mikroskopem – bakterie połączone z odpowiednimi chemikaliami przez tygodnie tworzyły niesamowite wzory, kształty, które wspaniale prezentowały się na dużym ekranie. Oczywiście nie mówię, że w Źródle nie użyto efektów komputerowych wcale – użyto, lecz sprowadzono je do niezbędnego minimum.
Jeśli jesteś zainteresowany – porzuć dziś myśl o kolejnej walentynkowej komedii romantycznej. Być może nie uśmiejesz się, a spłaczesz się jak bóbr, ale wszystko to w imię wyższych wartości. Baśniowy klimat Źródła zupełnie nie przeszkadza, by przemycić w nim wiele prawd życiowych. I wiesz... z każdym kolejnym obejrzeniem, zakochujesz się w Źródle mocniej i mocniej. Czy udało się panu Aronofsky'emu zrobić film ponadczasowy? Dla mnie z pewnością.