Nintendo kojarzy się wszystkim z wąsatym hydraulikiem. Maskotka korporacji z Kraju Kwitnącej Wiśni doczekała się masy wyśmienitych gier. Nintendo ma w swojej stajni jeszcze masę postaci kochanych przez rzeszę graczy. Jednak z jakiegoś powodu to Mario jest najpopularniejszy i najczęściej pojawia się w grach wideo. Ktoś od speców z Wielkiego N tym razem postawił na innego bohatera ze stajni japońskiej firmy. Otrzymaliśmy więc kolejną grę o przygodach Foxa McClouda. Czy recenzowane Star Fox Zero jest dowodem na to, że Nintendo powinno pozostać przy wydawaniu gier z Mario w roli głównej i odpuścić sobie produkcje z lisem?
Star Fox Zero to kolejne podejście do opowiedzenia losów Foxa McClouda i jego bandy przyjaciół. Po tytule wydawać by się mogło, że gra jest prequelem do produkcji wydanej lata temu na SNESa. Prawda jest jednak taka, że podobnie jak tytuł z Nintendo 64 mamy tutaj tą samą historię opowiedzianą po raz kolejny. Wszystko sprowadza się do konfliktu, gdzie siły szalonego naukowca Androssa atakują tych dobrych. Poza głównym sporem mamy także jeszcze prywatną motywację Foxa. Jego ojciec został zdradzony przez jednego ze swoich kompanów i stracił życie podczas wykonywania misji.
Gameplay produkcji podzielony jest na kilka segmentów. Mamy części gry gdzie niczym w celowniczkach jak Sin & Punishment 2 bawimy się w rozwalanie nadciągających fal przeciwników. Obok tego mamy jeszcze bitwy kosmiczne, gdzie swobodnie latamy sobie po danej arenie i ostrzeliwujemy innych pilotów lub wrogie cele. O różnorodność zabawy dbają jeszcze dodatkowe pojazdy jakimi przyjdzie nam sterować. Gyrokopter służący do celów skradankowych ma w sobie wbudowanego robocika, który hackuje różne wrogie instalacje. Nas samolocik jest w stanie przeistoczyć się w małego mecha biegającego po ziemi. Jest jeszcze zabawa czołgiem ale wypada ona blado w porównaniu do tego co pojawiło się w Star Fox 64.
Wszystko to sprawia, że rozgrywka wydaje się być różnorodna. Co prawda na dłuższą metę różnice między kolejnymi środkami lokomocji są niewielkie. Jest to głównie wina skopanego sterowania, które wymusza na nas kontrolę ruchową za pomocą padleta. Mamy do wyboru wariant mniej lub bardziej inwazyjny ale nie da się tego czegoś w żaden sposób wyłączyć. Z czasem do celowania za pomocą wymachiwania kontrolerem idzie się przyzwyczaić. Nigdy jednak nie czułem się komfortowo i granie w pozycji na leżąco zostało skutecznie wykluczone poprzez wariujący żyroskop.
Gdyby dało się odseparować gameplay od kwestii sterowania to Star Fox Zero byłoby całkiem przyjemnym tytułem w stylistyce gier sprzed 15 lat. Przynajmniej takie wrażenie miałem po zabawie w trybie kooperacji, gdzie jedna osoba steruje naszym statkiem a druga zajmuje się strzelaniem. Gra staje się wtedy znacznie lepsza i wiele frustrujących kwestii przestaje być problemem bo zostają zwalone na kogoś innego. Oczywiście nie każdy ma z kim grać i posiada dodatkowy pad lub wiilota
Bez wątpienia najlepszym elementem gry są sekwencje „na szynach”. Latamy wtedy w Arwingu (statek naszego bohatera) i rozwalamy wszystko co pojawi się na ekranie niczym w nowocześniejszej wersji Galagi lub Galaxiana. Sterowanie w tych skrawkach gry nie jest problematyczne bo koncentrujemy się jedynie na celowaniu i omijaniu przeszkód. Ten element gry daje olbrzymią frajdę i jest kontrastem dla nudnawych sekcji skradankowych i męczącego sterowania statkiem kiedy ktoś siedzi nam na ogonie. Jestem przekonany, że gdyby gra składała się wyłącznie z poziomów „na szynach” to moje ogólne wrażenie byłoby bardziej pozytywne niż jest teraz.
Oprawa graficzna Star Fox Zero jest poniżej tego do czego przyzwyczaiło nas Nintendo. Nie ma tragedii ale trudno powiedzieć o tym by gra była ładna lub bogata w szczegóły. Wynika to prawdopodobnie z tego, że podczas rozgrywki wyświetlany jest jednocześnie gameplay z dwóch perspektyw. Mamy widok z kokpitu, który domyślnie pojawia się na padlecie i kamerę ustawioną za statkiem, którą wyświetla telewizor. Przez to moc obliczeniowa podzielona zostaje na dwa i podobnie jak w wypadku strszych gier ze split screenem dostajemy coś o gorszej jakości tylko po to by wyświetlić naraz dwa obrazy. W teorii mogłoby się to sprawdzić. Prawda jest jednak taka, że jest to bardzo niepraktyczne rozwiązanie. Spoglądanie na padlet męczące. Przecież cały czas wywijamy tym kawałkiem plastiku by celować działkiem naszego pojazdu. Ja patrzyłem tylko na jeden ekran i drugi kompletnie olałem. Trudno mi zrozumieć dlaczego grafika ucierpiała by zaimplementować w grze tak niepraktyczne rozwiązanie. Fani cyklu powinni być uradowani, że głosów postaciom użyczają ci sami aktorzy, którzy robili to już wcześniej.
Nigdy nie byłem fanem serii Star Fox. Nie przepadam także za wszelkiego rodzaju symulatorami samolotów ani grami prowadzimy jakieś statki kosmiczne czy inne x-wingi. Dlatego też znaczna część uroku recenzowanej produkcji do mnie nie przemawia. Męczarnia przez pierwsze kilka godzin by dostosować się do dziwacznego sposobu sterowania nie została zrekompensowana przez resztę gry. Wynika to głównie z tego, że Star Fox Zero to króciutki tytuł, który da się zaliczyć w jeden wieczór. Mamy oczywiście różne ścieżki toczenia misji a także wykręcanie jak najlepszych wyników w zamian za nagrody. Jest to jednak coś dla najbardziej zagorzałych fanów serii. Mnie nic nie chwyciło na tyle bym miał jakąkolwiek ochotę wrócić do tej pozycji. Gdyby przyzwyczajenie się do sterowania nie było największym wyzwaniem gry to całość pozostawiłaby po sobie lepsze wrażenie.
Najnowszy Star Fox jest jednak dowodem na to że innowacje dla samych innowacji mogą być strzałem w stopę. Gdyby w grze zaoferowano możliwość klasycznego sposobu sterowania i dano nam wybrać czy chcemy grać tylko na jednym ekranie ale za to z lepszą oprawą graficzną to mielibyśmy do czynienia z mocniejszym produktem. Oczywiście wtedy trudno byłoby znaleźć powód dla którego z premierą tej produkcji trzeba było czekać tyle lat. W końcu bez tych dodatków gierka spokojnie mogłaby wylądować na GameCube,
Star Fox Zero to całkiem solidny produkt, który traci sporo z powodu platformy na jakiej wylądował. Kiepskie sterowanie jest w tym wypadku sporą przeszkodą, która skutecznie zniechęca do grania. Całość ma swoje momenty ale jest ich zbyt mało by odejść od gry w pełni zadowolonym. Produkt ten pewnie trafi do grupki najwierniejszych fanów Nintendo i Foxa McClouda. Reszta może sobie spokojnie odpuścić ten tytuł i liczyć, że kolejny ekskluzywny dla WiiU tytuł wart będzie naszego czasu i pieniędzy.