W końcu udało mi się ukończyć grę, którą od wielu lat staram się przejść, bez pomocy solucji z YouTube. Bez pomocy kolegów (jakbym jakiś miał) i bez podpowiedzi z zakurzonych, leżących na dnie szafy, starych czasopism. I udało mi się, samemu. Później jeszcze lekkie oszukiwanie w środku i przy końcu gry, by zobaczyć wszystkie zakończenia i w końcu przeszedłem jedną z gier mojej młodości na sto procent. Myst, bo o tej grze mowa przeszedłem starym sprawdzonym sposobem, przy użyciu kartki i długopisu i oczywiście swojej wrodzonej inteligencji i zaradności, jak i lekkiej pomysłowości i wiecznemu kombinowaniu. Teraz mój umysł jest przeciążony i gdy piszę to, jestem na skraju wyczerpania intelektualnego. Zapraszam na krótką opowieść o grze Myst, w której zdradzę, dlaczego tak bardzo chciałem przejść właśnie tę grę i dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu.
Spóźniona, krótka, subiektywna do bólu - to moja recenzja Cyberpunka 2077. Gry, na którą czekałem przez lata, jednej z dwóch zakupionych przed premierą (drugą był remaster Homeworld, jeśli kogoś to interesuje), gry mającej niemalże zbawić świat videogamingu. W grudniu wybuchła bomba, a ja schowany w swoim pokoiku niespiesznie - kilkumiesięczna córeczka skutecznie odciąga od komputera - poznawałem historię mojego V. Zajęło mi to 80 dni, co z kolei dało 42 godziny czasu w grze. Były potknięcia, ale w ogólnym rozrachunku podobało mi się. Ogromnie!
Gdy Ubisoft zapowiedział nową odsłonę serii „Assassin’s Creed”. Z początku byłem sceptyczny nastawiony. Jednak stało się inaczej, bo za namową kolegi ugiąłem się i przez ostanie tygodnie grałem w „Vahlalla”.
Dostaliście list od swojej matki. Taki niemalże z zaświatów, wszak właśnie odbył się jej pogrzeb. Okazuje się, że musicie zaopiekować się starym hotelem gdzieś w górach stanu Montana i przygotować go do sprzedaży. "Weź tyle, ile potrzebujesz, a resztę oddaj rodzinie tej biednej dziewczyny. Tego chciałby Twój ojciec." Mniej-więcej taki jest bezpośredni komunikat wynikający z listu. Wsiadacie więc do samochodu i jedziecie.
Bardzo lubię "gry w chodzenie" - te wszystkie nieskomplikowane eksploracyjne przygody, często zawierające bardzo silny element nadprzyrodzony, albo będące po prostu solidnymi horrorami. The Suicide of Rachel Foster to właśnie tego typu gra, wypadkowa Firewatch, Lśnienia i dowolnego filmowego dramatu psychologicznego o stracie. Dobra gra. Tylko piekielnie krótka, jak ta recenzja.
Niemal równo dekada minęła od dnia, gdy na pecetach pojawiła się ostatnia godna uwagi fabularna gra akcji umieszczona w świecie Gwiezdnych wojen. The Force Unleashed to porządny kawałek kodu (choć z pewnymi technicznymi problemami), który zapewnił mi sporo zabawy. Zabawa trwała przy okazji kontynuacji, ale ta wyglądała jak gra nieukończona, więc od tego momentu czekałem. I jak się okazało kilka tygodni temu, czekałem na Fallen Order. Nową produkcję ze świata Star Wars ukończyłem wczoraj, po 16 godzinach gry i okazało się to być bardzo satysfakcjonującym doświadczeniem.
Kiedy dowiedziałem się, że Borderlands wraca na salony, wiedziałem, że czeka mnie zachwyt albo rozczarowanie. Dostałem mieszankę. Czy to źle? Ciężko stwierdzić. Zresztą przekonajcie się sami z poniższej recenzji.
Muszę przyznać się, że serię Gears of War ograłem stosunkowo niedawno, ale było warto, a Gears 5, czyli nowa odsłona żołnierzy Gears jest równie świetna, jak poprzednie odsłony. Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie tę recenzję dla wersji Xbox One.
Bardzo pozytywna niespodzianka - oto, czym okazała się być gra A Plague Tale: Innocence. Na zwiastunach nie robiła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia, wszystkie zapowiedzi zbywałem krótkim "a, to ta gra z dzieciakami i szczurami". Tymczasem pierwsza tak duża produkcja francuskiego Asobo Studio okazała się być bardzo dobrym tytułem dla wszystkich graczy spragnionych dobrej singleplayerowej opowieści. Czyli dla mnie!
Twórcy zabierają graczy do Francji w połowie XVI stulecia, gdy kraj targany jest wojnami i chorobami. Największa z nich - czarna śmierć - to choroba, której zarazki przenoszone były przez ogromne stada szczurów. I właśnie w takich okolicznościach przyrody poznajemy Amicię de Rune, nastoletnią córkę wysoko postawionego małżeństwa. Sielankowy początek gry to krótkie uśpienie czujności przed mrocznym i krwawym ciągiem dalszym.
Duńskie klocki LEGO znane są na całym świecie. Bawią nas już przeszło 80 lat. Wiele znanych popkulturowych postaci zostało uwiecznionych w swoim klockowym, plastikowym odpowiedniku. Dziś właśnie chciałbym opowiedzieć o jednej postaci, która dla mnie ma szczególne znaczenie, a jest to znany na całym świecie czarodziej Harry Potter.
LEGO Harry Potter: Collection to zremasterowana edycja gier przeznaczona na konsole obecnej generacji. W nasze ręce zostaje oddane całe siedem lat przygód młodego Harry’ego i jego przyjaciół, więc uwierzcie mi, że jest trochę rozgrywki przed wami, jeśli lubicie gry przygodowe.
Ach, indyki. Z biegiem lat coraz bardziej doceniam pracę małych, niezależnych studiów deweloperskich i chętniej interesuję się efektem końcowych ich starań. Czasami dzieje się to w sposób przypadkowy. O duńskiej ekipie zwącej się Ultra Ultra nie słyszałem, więc ich debiut w postaci gry ECHO (premiera była we wrześniu 2017 roku) przeszedł mi koło nosa. Przypadkowe kliknięcie na obrazek na stronie z promocjami ujawnił tytuł na tyle interesujący, że dałem mu szansę. I bardzo się z tego cieszę, co zresztą jednoznacznie odzwierciedla wystawiona ocena.