Mirror’s Edge Cata…strophy - brak wiary w Faith - DM - 27 kwietnia 2016

Mirror’s Edge Cata…strophy - brak wiary w Faith

Czy wirtualny wizerunek Faith to jedyne co wyszło w Catalyst?

Mirror’s Edge Catalyst było jednym z moich faworytów z tegorocznych premier. Wydawało się, że zadanie stworzenia restartu dość krótkiej i niezbyt skomplikowanej gry nie jest zbyt trudne, ale ewidentnie twórcom nie udało się w nowej odsłonie zawrzeć ducha pierwszej części i tej przepięknej prostoty, która zachwycała 8 lat temu.


Jeżeli przyjmiemy, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie, to  Mirror’s Edge z 2008 roku nadal zachwyca od samego początku, a Catalyst… po prostu jest, i tyle! Grając w udostępniony fragment wersji beta nie odczułem nic wyjątkowego. Wydaję mi się, jakby pierwsza część była stworzona przez pełnych pasji, oddanych swojemu dziełu artystów, a obecna odsłona już tylko przez opłaconych, przypadkowych rzemieślników. Początek poprzedniej gry to zapierająca dech panorama wyjątkowego, „białego” miasta, paniczna ucieczka przed wrogiem strzelającym za nami gradem kul, lustrzane odbicie w tafli szklanego wieżowca wiszącej na śmigłowcu Faith, niesamowita muzyka w tle i związany z nią mały detal, kiedy motyw przewodni rozkręca się w głośnikach w momencie skoku bohaterki na ramię dźwigu. Zagrałem specjalnie jeszcze raz w jedynkę po sesji z Mirror’s Edge Catalyst i wszystko robi dokładnie tak dobre wrażenie, jak 8 lat temu.

Początek pierwszej części nadal robi wrażenie

Z nijakiego początku nowej gry zapamiętałem jedynie Morgana Freemana - mistrza w utrzymywaniu sterylnego porządku na pełnym gołębi dachu i mnóstwo przegadanych przerywników filmowych. Tak akcentowany poprzednio „flow” tu praktycznie nie istnieje, bo gdy już się jako tako człowiek rozpędzi - bieg się niespodziewanie kończy i następuje kolejna mini scenka albo trzeba się zatrzymać i walczyć z przeciwnikami rodem z chińskich filmów kung-fu. Dawna Faith mogła ominąć, rozbroić wrogów albo po prostu ich odstrzelić, a tu cała zgraja ustawia się grzecznie w kolejce, aż nadejdzie ich osobista pora na małe oklepanie maski. Wygląda to po prostu fatalnie, o wiele gorzej, niż przeciwnicy odradzający się non stop na naszych oczach.

Gdyby podłożyć Birdmanowi glos Morgana Freemana... gra miała by swoje WOW

Ułatwienie sterowania poprzez usunięcie jednego z klawiszy nie jest za bardzo odczuwalne - zlikwidowano wszak ten najrzadziej potrzebny, skomplikowano za to walkę o mnóstwo niepotrzebnych kombinacji, bo w początkowych etapach i tak wystarczał zawsze zwykły kopniak.
Bardzo rozczarowuje też samo miasto. Poprzednie było swego rodzaju wizytówką gry i wyglądało jak przemyślany wytwór architektów - wieżowce, billboardy, elementy otoczenia były tam gdzie powinny i tworzyły plastyczną całość. W ME: Catalyst miasto wygląda jak tworzone przez dyrektora z filmu Poszukiwany, poszukiwana. Przeróżne dziwne budynki komuś wysypały się z worka, a następnie zostały zamiecione miotłą w jeden kąt, by stworzyć futurystyczną metropolię bez ładu i składu.

Mnóstwo dziwnych wielokątów i ogólny misz-masz
Dawne miasto nadal wygląda obłędnie

Oprawa graficzna ogólnie nie robi zbyt dobrego wrażenia - rozmazanie i ziarnisty filtr nie są aż tak przesadzone, jak w Need for Speed, ale nadal zauważalne, a całość odstaje od obecnie ukazujących się gier i nie da się tego wytłumaczyć sterylnym miastem przyszłości. Na plus można jedynie zaliczyć trochę mniejsze uczucie klaustrofobii poprzez większe przestrzenie (również we wnętrzach budynków), oraz miasto nocą w deszczu. Sama bohaterka wygląda świetnie, choć widać też, że do niektórych bohaterów nie przyłożono się aż tak bardzo. Tych kilka efektów nie jest jednak w stanie zamaskować całości i śmiem twierdzić, że poprzednia gra licząca sobie już 8 lat, nadal wygląda lepiej i ładniej, niż nowość na silniku Frostibe.

Nie wiem jeszcze czy otwarta struktura sandboksa pomoże grze, czy może fabuła będzie na tyle interesująca, by przeboleć te wszystkie rozczarowania i bieganie po wyjątkowo brzydkim mieście - ale wydaje się, że współczesne Mirrors’s Edge nie doczeka się laurki jednej z najbardziej uznanych gier, czy nawet tej najbardziej niedocenionej, jak określa się jej poprzedniczkę. Catalyst to po prostu kolejny taśmowy sandboks wypełniony mnóstwem niepotrzebnych zadań pobocznych i znajdziek - tyle, że oparty na kiedyś świetnie wykonanej stylistycznie koncepcji. Zamiast delikatnie ulepszyć sprawdzone pomysły - wyszło coś, co przypomina pracę mało zdolnego studenta, ściągającego od tego lepszego. Dodał coś od siebie dla niepoznaki, ale pokraczność kopii bije po oczach. Czy w pełnej wersji będzie jednak coś, co zdoła naprawić negatywne wrażenia po wersji beta? Przekonamy się w czerwcu.

Oryginał nie do pobicia
DM
27 kwietnia 2016 - 17:28