Króciutka notka o czymś, obok czego nie mogę przejść obojętnie. Paul Meegan, czyli obecny szef LucasArts powiedział serwisowi MCV, że firma zamierza odbudować reputację studia produkując najwyższej jakości gry oparte na licencji Star Wars. Świetnie, mam tylko jedno ale. Ostatnią grą z Gwiezdnych Wojen, której LA autentycznie nie musi się wstydzić był TIE Fighter. Kiedy on wyszedł? No tak, 17 lat temu. To była chyba jedyna gra, którą ukończyłem co najmniej 5-6 razy, jeśli nie więcej. Oznacza to, że jankesów czeka długa droga do tego, by znowu zdobyć zaufanie graczy. I oby nie kolejnymi Wojnami Klonów, choć w głowie flanelowca i armii jego robotów różne myśli mogą się kłębić.
Ok, Jedi Knight et consortes były bardzo dobre. Jednak creme de la creme jest dla mnie nawalanie się stateczkami. Za imperatora!
Dziś trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilkanaście lat temu gry z serii Star Wars były perfekcyjnym przykładem zmarnowanego potencjału, jaki krył się w tej niezwykle popularnej marce. Mimo ogromu możliwości, kolejni deweloperzy nie widzieli szans na zrealizowanie poważnej produkcji o walce Rebeliantów z Galaktycznym Imperium, więc wygłodniałym fanom gwiezdnej sagi serwowali głównie proste zręcznościówki. Sytuacja zmieniła się dopiero w chwili, gdy do akcji wkroczyła firma LucasArts. Należące do George’a Lucasa studio ostro wzięło się do roboty i w krótkim czasie przygotowało kilka rewelacyjnych tytułów. Gwiezdne wojny szturmem podbiły rynek elektronicznej rozrywki, a nową erę zapoczątkował kosmiczny symulator o nazwie X-Wing.
W kategorii „rozczarowanie roku” Medal of Honor ma już godnego konkurenta. Zupełnie nieoczekiwanie okazała się nim druga odsłona cyklu Star Wars: The Force Unleashed, oficjalnie debiutująca dziś na amerykańskim rynku. Pierwsze recenzje oraz opinie graczy nie pozostawiają złudzeń – kontynuacja przygód Starkillera to nie tylko płytki fabularnie, ale również zaskakująco wtórny sequel, który na dodatek jest bardzo krótki.