Desmond Doss nie potrzebował wiele. W kieszeni trzymał Biblię, a w torbie medykamenty. W rękach nie miał karabinu, a przy pasku granatów. Do armii wstąpił po ataku na Pearl Harbor, bo nie chciał być bezczynnym obserwatorem. Nie chciał też zabijać ani nosić broni. W jednej z bitew o Okinawę, rozegranej na szczycie 130-metrowej skarpy Maeda, ocalił 75 rannych przenosząc ich na skraj urwiska i opuszczając na linie. Działał wówczas sam, gdyż resztę jego oddziału sytuacja zmusiła do odwrotu.
Jak więc to możliwe, że Przełęcz ocalałych to pierwszy fabularny film o tej niezwykłej historii? Cóż, Doss był skromny z natury, uważał że prawdziwi bohaterowie spoczywają na cmentarzach, a on nie potrzebuje rozgłosu. Mocno stronił od mediów, bez wyjątku dla kina. Stąd kolejne propozycje powracały z kolejnymi odmowami. Czas lubi jednak symbolikę i niekiedy latami przekładany projekt ostatecznie trafia we właściwe ręce. Tak przynajmniej było w tym przypadku.
Mel Gibson ostatnią dekadę chętnie wymazałby z pamięci. Skandale obyczajowe, parę nocy w kilku więzieniach, wreszcie branżowe persona non grata za antysemickie wypowiedzi. Wydawało się, że twórca Braveheart może liczyć co najwyżej na występy u przyjaciół (Podwójne życie Jodie Foster) tudzież ironiczne wersje swojego prasowego wizerunku w Maczeta zabija czy Niezniszczalnych 3. Rzeczywistość okazała się o wiele łaskawsza – w Mieście Aniołów na „szalonego Mela” czekał producent z gotowym scenariuszem o pewnym pacyfiście, odznaczonym Medalem Honoru. Pytany dlaczego wybrał akurat Gibsona, odpowiedział że nie wyobrażał sobie nikogo innego do tej roboty. Miał rację.
Po dość topornym początku rysowanym obrazami z dzieciństwa i sztywniackim wątku miłosnym, Gibson odnajduje właściwy rytm narracji i podąża nim do końca. Od świetnego etapu koszarowych szkoleń, gdzie cyniczny humor sąsiaduje z dramatem wykluczenia poprzez pełen emocji proces sądowy, kończąc na thrillerze wynoszenia rannych niemal sprzed oczu patrolujących Japończyków. Szczególnie pewnie czuje tempo samych strać – wie kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć, jak utrzymywać napięcie w trakcie rozbudowanych sekwencji walk i kiedy spuścić kotarę z bitewnego kurzu. Po mistrzowsku operuje przy tym budżetem. Za kosztujące ok. 45 milionów dolarów widowisko Gibson powinien otrzymać doktorat z ekonomii na Harvardzie. Nakład pracy włożony w scenografię, pirotechnikę i odwzorowanie realiów, każe szacować koszty produkcji Przełęczy... na co najmniej dwukrotnie wyższym pułapie. Ogromne wrażenie tworzy przede wszystkim symbioza dźwięku z charakteryzacją. Pierwszy wręcz ogłusza od tumultu salw oddawanych z okrętów i wszelkiej maści żołnierskiego uzbrojenia, druga z pełną dosłownością prezentuje skutki wybuchów, postrzałów i cięć na ludzkiej anatomii. Bez kokieterii: bój o Skarpę Maeda to najlepsza odsłona konfliktu militarnego od desantu na Omaha Beach z Szeregowca Ryana. Gibson, tak jak Spielberg, nie ukrywa przed widzem prawdy o istocie wojny – pokazuje starcie dwóch sił jako chaotyczną rzeź, w której strach ściera się z instynktem przetrwania, gdzie króluje spryt lub zwykły fart. W kinie wojennym to oczywiście nic nowego, ale kino wojenne zazwyczaj nie zawiesza oczu na pacyfistach. Poza tym, ten cielesny realizm ma w Przełęczy… głębsze znacznie – pracuje na humanistyczny wymiar filmu. Im większe piekło Gibson rozpętuje przed kamerą, tym bardziej dociera do nas skala ryzyka i waga poświecenia Dossa. Gdy osamotniony wbiega na pole bitwy, gdzie prócz spadających pocisków artyleryjskich żniwo zbierają zbłąkane kule japońskiego ostrzału, widzimy w nim szaleńca i cudotwórcę; duchowego brata Marka Edelmana, rzucającego rękawice światu, który stanął na głowie. Bohaterstwo Dossa jest przy tym na wskroś amerykańskie: przykład męstwa płynie od fizycznie najsłabszej jednostki. Wypisz wymaluj największy komiksowy mit USA, Kapitan Ameryka.
Podobnie jak Steve Rogers, Doss musiał najpierw pokonać uprzedzenia innych ludzi. Przemocy fizycznej wtórowała opresja psychologiczna. Argumenty siły uzupełniały podszepty osłabiające morale: „Nie dasz rady, jesteś za słaby”. Doss przyjmował kolejne razy, doświadczał kolejnych szykan, ale zawsze podnosił głowę. To ten typ człowieka, którego można zabić, ale nie można zniszczyć. Gdy generalicja wreszcie przyznała mu rację, na nikim się nie odgrywał, „po prostu” robił swoje, opatrywał rannych. Uporem, niezłomnością i wiernością wyzwanych poglądów Doss zyskał szacunek nie tylko współtowarzyszy, lecz także twardogłowych dowódców. Ci, którzy nazywali go tchórzem wracali skruszeni, mówiąc: „Nigdy w życiu tak bardzo nie pomyliłem się w ocenie drugiego człowieka”. Jednemu z nich Doss uratował później życie. Odtwarzający go na ekranie Andrew Garfield znakomicie połączył kruchą fizyczność z niebywałą siłą charakteru. Jego delikatne, chłopięce rysy tworzą zaskakujący kontrast z ponadprzeciętną wytrzymałością – gdy bierze na barki dwa razy cięższych od siebie kamratów, prawa fizyki przestają obowiązywać, a ciężkie i bezwładne ciała unosi jakaś niematerialna siła.
Prawdziwy Doss, adwentysta dnia siódmego, wielokrotnie podkreślał znaczenie wiary w swoich dokonaniach. Gdy opadał z sił, powtarzał: „Boże, pozwól mi uratować jeszcze jednego”. Dobrze, że Gibson nie poddał się obecnej w hollywoodzkim kinie laicyzacji i nie wyszorował swojego bohatera z tożsamości religijnej. Pozytywny obraz chrześcijaństwa jako systemu wartości opartego na samodoskonaleniu połączonym ze świadectwami szlachetności stanowi w Przełęczy… coś więcej niż emblemat – przekreśla dekalog wojennej propagandy z koniecznością zabijania, postrzegania drugiego człowieka wyłącznie w kontekście wroga czy fałszywie nakreślonymi kategoriami dobra i zła.
Ale nie każdy wraca z frontu jako reformator. Tom Doss, weteran I wojny światowej, wrócił jakby w połowie – z ciałem w jednym kawałku, medalami wpiętymi w klapę i posłuchem oddanych honorów. Reszta została. Próżno jej szukać w przekrwionych oczach napuchniętej od alkoholu twarzy czy zaciśniętych w pięści dłoniach. „Szkoda, że nie znaliście ojca przed wojną”, mówi małemu Desmondowi matka po kolejnej awanturze. Gdy przychodzi II wojna, a wraz z nią dwaj synowie, ochotnicy amerykańskiej armii, w starym Dossie znów pęka rana ze wspomnień rozszarpywanych przez kule przyjaciół, przed którymi latami nieskutecznie uciekał na dno kieliszka. Wcielający się w niego Hugo Weaving dokonuje niemożliwego – w zaledwie kilku scenach oddaje skutki trzydziestu lat niesienia traumy, krzywd wyrządzonych sobie i bliskim oraz żalu nad straconym życiem. Bez dwóch zdań rola życia tego wybitnego australijskiego aktora i (miejmy nadzieję) przepustka do pierwszego w karierze Oscara.
Przełęcz ocalonych przypomina najlepsze odcinki Kompanii braci, gdzie obok heroizmu stoi strach, odwaga idzie w parze ze śmiercią, a wzniosłe idee pęcznieją od krwi poległych. To również spełnione kino historyczne – niezwykle emocjonalne, wspólnotowe, zrealizowane z wielkim sercem i pełnym zaangażowaniem. Jeśli więc wzorem pomysłu jednego z naszych ministrów miałaby powstać polsko-amerykańska superprodukcja, życzyłbym sobie filmu o Janie Karskim podpisanym przez Mela Gibsona.