Co łączy zabójstwo z motywem kradzieży, zalanego w trupa policjanta, dystyngowaną ślicznotkę głodną nietuzinkowych wrażeń, stojącego na głowie mistrza nie wiadomo czego, meksykanko-Indiankę i herbatkę u cioci? Oczywiście Jeremiah i Kurdy - para przyjaciół podróżujących krętymi ścieżkami postapokaliptycznej przyszłości.
Letnie wakacje dobiegają końca. Dzieci zostają odstawione do znajomych, a ich matka udaje się w spokoju wysprzątać domek. Urwane połączenie, wzburzone zwierzęta i gwałtownie pociemniałe niebo nie wróżą niczego dobrego. Żaden z tych znaków nie może przygotować na to co naprawdę nadchodzi.
Poza Wielką Brytanią, w Europie jest chyba tylko jeden kraj, który z powodzeniem wypluwa z siebie masę świetnych rockowych zespołów. Część z nich jako-taki rozgłos zdobyła (Deus), część radzi sobie coraz lepiej (Triggerfinger), a część znana jest raczej niewielkiej liczbie osób (Wallace Vanborn). Raketkanon wydali niedawno trzeci album, ale chyba nadal siedzą w dziale dla muzycznych hipsterów. Spróbuję to zmienić.
Raketkanon. O, jaka świetna nazwa! Oznacza, oczywiście, działo rakietowe i idealnie pasuje do typu muzyki granej przez czterech zdolnych facetów. Jest wybuchowo, drapieżnie, z potężną dawką szaleństwa i dosyć niecodziennie. Wszystkie trzy do tej pory wydane albumy charakteryzują się trzeba rzeczami: tytuły piosenek to zawsze imiona, teksty są bez sensu (to po prostu bełkot przypominający język angielski), a muzyka stoi w rozkroku między melodyjnym rockiem a post-alt-metal-punk-synth-core'em.