Recenzja płyty Raketkanon - RKTKN#3. Świrusy z Belgii - fsm - 18 kwietnia 2019

Recenzja płyty Raketkanon - RKTKN#3. Świrusy z Belgii

Poza Wielką Brytanią, w Europie jest chyba tylko jeden kraj, który z powodzeniem wypluwa z siebie masę świetnych rockowych zespołów. Część z nich jako-taki rozgłos zdobyła (Deus), część radzi sobie coraz lepiej (Triggerfinger), a część znana jest raczej niewielkiej liczbie osób (Wallace Vanborn). Raketkanon wydali niedawno trzeci album, ale chyba nadal siedzą w dziale dla muzycznych hipsterów. Spróbuję to zmienić.

Raketkanon. O, jaka świetna nazwa! Oznacza, oczywiście, działo rakietowe i idealnie pasuje do typu muzyki granej przez czterech zdolnych facetów. Jest wybuchowo, drapieżnie, z potężną dawką szaleństwa i dosyć niecodziennie. Wszystkie trzy do tej pory wydane albumy charakteryzują się trzeba rzeczami: tytuły piosenek to zawsze imiona, teksty są bez sensu (to po prostu bełkot przypominający język angielski), a muzyka stoi w rozkroku między melodyjnym rockiem a post-alt-metal-punk-synth-core'em.

RKTKN#3 to 9 świeżych utworów podążających tropem wyznaczonym przez #1 i #2. Obdarzony szalonym wokalem Pieter-Paul Davos z łatwością przechodzi od ładnego śpiewu do głosowej wścieklizny, a jego praca nadal sprowadza się do użyczania głosu jako instrumentu. Instrumentarium grupy to perkusja, syntezator i gitara, używane skutecznie do straszenia wszystkich nieprzygotowanych na energię spod szyldu Raketkanon.

Album otwiera doskonały, singlowy utwór Ricky, wyposażony w teledysk z cyklu "ale o co tu chodzi?". Raketkanon wyrywa z bramki i pędzi, nie biorąc jeńców. Później pojawia się Fons, który usypia czujność słuchacza, by go następnie przepuścić przez magiel. Utwór trzy w piękny sposób spowalnia, daje czas na oddech, bo już za rogiem czai się Hannibal - numer nadający się do odrdzewiania śrub. Środek albumu to niemal sześciominutowa kompozycja Robin, która miło się snuje i pozwala zrelaksować, bo przecież kolejne utwory znowu a zmianę biją po twarzy i głaszczą po policzku.

Raketkanon to taka dzika, leśna, europejska wersja tego, czym kiedyś było Faith No More. Technicznie doskonali, z utalentowanym wokalistą, potrafiący tworzyć ciekawe kompozycje. Oczywiście do Pattona i ekipy dużo brakuje - patrząc na rozwój grupy przez ostatnie kilka lat, raczej się nie zanosi na jakiś dramatyczny jakościowy skok, ale oryginalności i zapału odmówić Belgom nie można.

fsm
18 kwietnia 2019 - 20:47