Krótka recenzja gry The Suicide of Rachel Foster
Recenzja gry State of Mind - trójkątny cyberpunk
Recenzja Blackguards – grałem, ale już o tym zapomniałem
Recenzja A New Beginning - Final Cut - dobra przygodówka. Tylko dobra
Rufus znów w akcji - recenzja Chaos on Deponia
Rufus, Ty zafajdany egoisto! - recenzja Deponii
Dostaliście list od swojej matki. Taki niemalże z zaświatów, wszak właśnie odbył się jej pogrzeb. Okazuje się, że musicie zaopiekować się starym hotelem gdzieś w górach stanu Montana i przygotować go do sprzedaży. "Weź tyle, ile potrzebujesz, a resztę oddaj rodzinie tej biednej dziewczyny. Tego chciałby Twój ojciec." Mniej-więcej taki jest bezpośredni komunikat wynikający z listu. Wsiadacie więc do samochodu i jedziecie.
Bardzo lubię "gry w chodzenie" - te wszystkie nieskomplikowane eksploracyjne przygody, często zawierające bardzo silny element nadprzyrodzony, albo będące po prostu solidnymi horrorami. The Suicide of Rachel Foster to właśnie tego typu gra, wypadkowa Firewatch, Lśnienia i dowolnego filmowego dramatu psychologicznego o stracie. Dobra gra. Tylko piekielnie krótka, jak ta recenzja.
O grze State of Mind studia Deadalic nie słyszałem w ogóle. Dopiero bardzo entuzjastyczna recenzja z jednym z ostatnich numerów magazynu Pixel skłoniła mnie do zainteresowania się tym tytułem. Ciekawy styl graficzny i dobra historia miały przyćmić budżetowe niedostatki. Czy się udało?
Ocena obok mówi jasno - State of Mind to dobra gra. Przy okazji jednak mam wrażenie, że ogromny potencjał w niej drzemiący nie został do końca wykorzystany, co postaram się zaraz udowodnić.
W świecie Blackguardsspędziłem dobre kilkadziesiąt godzin. Wykonałem mnóstwo questów, poznałem wiele postaci i zwiedziłem sporo miast. Byłem więźniem, zbiegłym skazańcem, później gladiatorem, chłopcem na posyłki, a na końcu nawet wybawcą świata. Teoretycznie taka długa przygoda powinna obfitować w pamiętne sceny, które później mógłbym przez lata wspominać. Tutaj jednak tak nie jest.
Smętne teorie spiskowe dotyczące zagrożeń matki ziemi słyszeliśmy nie raz. Dziura ozonowa, ocieplenie się klimatu, topnienie lodowców na Grenlandii – tematy ciągle aktualne i powracające niczym bumerang, jeśli trzeba wytłumaczyć jakąś niezwykłą anomalię pogodową. Ale co, jeśli apokalipsa nastąpi za wcale nie tak długi okres? Czy potencjalni podróżnicy w czasie wrócą i ostrzegą nas o katastrofie? Ba, spróbują nawet nie dopuścić do jej wywołania. Coś czuję, że jeszcze dobrych kilkadziesiąt lat minie, a my nie spotkamy się z takim zjawiskiem. Okazuje się, że według Daedalic Entertainment zdarzy się to relatywnie niedługo.
O ile Deponia była całkiem udaną produkcją, niepozbawioną wad i zalet, to jej kontynuacja – Chaos on Deponia – traci wszystkie negatywne aspekty poprzedniczki i wysoko podnosi poprzeczkę dla trzeciej części, która została już zapowiedziana. Czym uwiódł mnie Rufus i spółka w tej odsłonie serii?
Ekspansja przygodówek na moim blogu trwa w najlepsze – i w żadnym wypadku nie jestem tym faktem zasmucony. Wręcz przeciwnie, odzyskałem „gierczaną drugą młodość”, właśnie dzięki produkcjom z tego gatunku. Nie ma to jak kubek gorącej czekolady, cappuccino, late lub innego napoju i wieczorna, pełna relaksu partyjka w któryś z dostępnych tytułów. A jest w czym przebierać – w tym momencie głęboko do serca przyjąłem produkty niemieckiego developera, studia Daedalic Entertainment. Po zacnej kontynuacji Edna & Harvey, na warsztat postanowiłem wziąć Deponię – dosyć głośne dzieło twórców m.in. A New Beginning.