Ekspansja przygodówek na moim blogu trwa w najlepsze – i w żadnym wypadku nie jestem tym faktem zasmucony. Wręcz przeciwnie, odzyskałem „gierczaną drugą młodość”, właśnie dzięki produkcjom z tego gatunku. Nie ma to jak kubek gorącej czekolady, cappuccino, late lub innego napoju i wieczorna, pełna relaksu partyjka w któryś z dostępnych tytułów. A jest w czym przebierać – w tym momencie głęboko do serca przyjąłem produkty niemieckiego developera, studia Daedalic Entertainment. Po zacnej kontynuacji Edna & Harvey, na warsztat postanowiłem wziąć Deponię – dosyć głośne dzieło twórców m.in. A New Beginning.
Deponia nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie postanawia też wyznaczać nowych trendów. To klasyczne point & click, gdzie w ekwipunku gromadzimy znajdywane przedmioty i za ich pomocą rozwiązujemy różnej maści zagadki. Charakterystycznym elementem gry jest bez wątpienia przyjemna oprawa graficzna. Komiksowy styl, dużo ciepłych, lecz doskonale wymieszanych z zimnymi, barw sprawiają, iż ciężko oderwać oczy od zasypanej śmieciami tytułowej Deponii. Jedyna wada produkcji, którą udało mi się odnotować to to, że taka stylistyka pod koniec zabawy potrafi stać się dosyć monotonna.
Fajnej grafice towarzyszy również nie gorszy dźwięk – soundtrack to jeden z bardziej solidnych filarów tej gry. Zróżnicowany, kiedy trzeba szybki i żwawy, a kiedy nie – wolny i uspokajający. Buduje odpowiedni nastrój, a tego po muzyce w przygodówkach (aczkolwiek nie tylko w nich) oczekuję najbardziej.
No, może poza różnorodnymi i niezbyt trudnymi łamigłówkami. Daedalic w tej kwestii nie zawiodło i zaserwowało graczom masę wszelkiej maści zagwozdek logiczny. Wspomnieć trzeba fakt, iż nie trzeba mieć IQ rzędu 200, by bez większych problemów poradzić sobie z nimi. Ale nie można być ostatnim głupem, żeby program przechodził się sam. Za to wyważenie producentom jak najbardziej należą się pochwały.
Także historia przedstawiona w Deponii trzyma stosunkowo wysoki poziom. Kierujemy poczynaniami Rufusa, niesamowitego pechowca i okropnego egocentryka, dla którego czubek własnego nosa wydaje się najdalej położonym punktem własnego mniemania. Chyba głównie przez nieprzyjemny charakter nie polubiłem kolesia, zaś później z tego samego powodu zabawa stawała się powolutku miałka. Na szczęście pod koniec Rufus się opamiętuje, dostaje potężnego lepa w policzek i kończy z tym przesadnym egoizmem – chwała niebiosom! Szkoda tylko, że na tle drugoplanowych lub epizodycznych postaci, bohater wydaje się bezpłciowy. Rozmawiamy, czy też spotykamy przeróżne charaktery, a większość z nich ma naprawdę, zacnie nieszablonowe sylwetki. Doktorek mający kilka funkcji w miejscowej osadzie, a jego gabinet zmienia się po przełożeniu odpowiedniej wajchy w m.in. komisariat policji? To tylko początek…
Dzisiaj krótko, bo i nie mam ochoty na zbytnie rozwodzenie się – Deponii zdecydowanie brakuje „tego czegoś” – czegoś, o czym wspomniałem przy okazji niedawnej recenzji Harvey’s New Eyes. Ale spokojnie, Daedalic popracowało nad problemem i w kontynuacji zatytułowanej Chaos on Deponia możemy spotkać się z tym elementem. Wracając do tematu: ma prawo podobać się oprawa graficzna, styl w jakim została utrzymana ta produkcja, drugoplanowe charaktery, muzyka oraz historia w odniesieniu do całości. Osobiście nie przypadł mi do gustu egocentryzm Rufusa, za co niemiłosiernie go nie lubiłem. Ale tak jak wspomniałem wcześniej – w sequelu dużo niedoróbek „jedynki” zostało poprawionych. Z drugiej strony mógłbym zaproponować Wam start z dziełem Niemców od właśnie Chaosu, aczkolwiek występuje tam sporo odniesień do poprzedniczki… jednak to już opowieść na inną bajkę.