Lubię się bać przed komputerem. Wiedzą to wszyscy, którzy przeczytali mój tekst o schodach i zobaczyli, w jaki sposób budowałem sobie dogodne warunki do grania w Amnesię. Jakiś czas temu pół internetu miało drżącą z przerażenia mentalną erekcję na punkcie darmowej gierki nazwanej po prostu Slender. Byłem świadomy tej mody, ale postanowiłem temat olać. Jak się okazało - słusznie zrobiłem, bo dzięki temu komercyjna, płatna i zdecydowanie bardziej dopracowana wersja Slendera mogła mnie wziąć z zaskoczenia. A przecież wiedziałem, czego się spodziewać! Slender: The Arrival nie bierze jeńców. Bądźcie ostrzeżeni wszyscy, którzy zechcecie zmierzyć się z tą przygodą.
W pewnym sensie Slender zbliżył się w kwestii popularności do samego Minecrafta. I choć ani liczba grających, ani filmów na Youtube nie przewyższa feneomenu tego drugiego, to serwisy internetowe z całego świata są wręcz wypełnione nawiązaniami do przerażającego Slendermana. Jeśli już mowa o produkcji Notcha, to warto wspomnieć, iż „jego” Enderman został stworzony w oparciu o wszystkim znanego gościa w garniturze. Ale, do rzeczy – sam zagrałem i teraz chcę opisać krótko swoje wrażenia.
Slender jest straszny. Strasznie straszny. Gram z bratem - niestety nie pomyśleliśmy o tym, żeby włączyć nagrywanie rozgrywki, na szczęście bardzo opisowo zarysowujemy sytuację. Dzisiaj wieczorem postaram się nagrać drugi filmik - tym razem z obrazem nie tylko na nasze miny.
Bajdełej - nie lubię horrorów, mam zbyt bujną wyobraźnię i łatwo mnie zaskoczyć. Slender skołatał mi solidnie nerwy :(