Slender: The Arrival - o grze i o postaci - fsm - 4 maja 2013

Slender: The Arrival - o grze i o postaci

fsm ocenia: Slender: The Arrival
80

Lubię się bać przed komputerem. Wiedzą to wszyscy, którzy przeczytali mój tekst o schodach i zobaczyli, w jaki sposób budowałem sobie dogodne warunki do grania w Amnesię. Jakiś czas temu pół internetu miało drżącą z przerażenia mentalną erekcję na punkcie darmowej gierki nazwanej po prostu Slender. Byłem świadomy tej mody, ale postanowiłem temat olać. Jak się okazało - słusznie zrobiłem, bo dzięki temu komercyjna, płatna i zdecydowanie bardziej dopracowana wersja Slendera mogła mnie wziąć z zaskoczenia. A przecież wiedziałem, czego się spodziewać! Slender: The Arrival nie bierze jeńców. Bądźcie ostrzeżeni wszyscy, którzy zechcecie zmierzyć się z tą przygodą.

Miłe złego początki...

Pierwszy, "testowy" Slender to projekt autorstwa Marka Hadleya (który najwyraźniej zmienił imię i nazwisko na Parsec Productions :P), w którym wyposażona w latarkę i potężne płuca postać hasa wesoło po ciemnym lesie i zbiera karteczki, a pozbawiony twarzy pan w garniturze się na nią zasadza. Ilość zabrudzonych gaci, obudzonych krzykami grających współlokatorów i rozbawionych komentatorów na YouTube przekroczyła wszystkie normy, podjęto więc decyzję o stworzeniu gry z prawdziwego zdarzenia. Pan Parsec skumał się z ludźmi z Blue Isle Studios oraz ekipą od Marble Hornets i po kilku miesiącach pracy na rynku pojawił się przerażający Slender: The Arrival, za którego już trzeba wysupłać kilka dukatów. Dla zakuposceptyków informacja: pierwotny projekt dostał podtytuł The Eight Pages i nadal jest dostępny do pobrania za darmoszkę.

Recenzja właściwa

Najważniejsze trzeba powiedzieć na samym wstępie: The Arrival przeraża, stawia włosy na sztorc, generuje garba i sprawia, że z własnej woli chcemy sobie zrobić kilkuminutową przerwę po godzinie gry (a papierowej instrukcji zalecającej takie działanie przecież nie ma). Do Slendera podszedłem na świeżo, nie oglądałem żadnych filmików na YT, nie podziwiałem krzyczących falsetem gości na YT, przeczytałem jedynie recenzję autorstwa Czarny'ego Wilczyńskiego. Efekt? Od Slendera odszedłem nieświeży, spocony, roztrzęsiony i bardzo zadowolony.

The Arrival to 5 poziomów (6, jeśli jesteście super albo przeczytacie w Internecie co zrobić) - prolog, znane z oryginału leśne harce, straszna kopalnia i jeszcze dwie inne plansze. The Arrival to niejednoznaczna fabuła, która jest przekazywana graczowi dzięki znajdźkom i napisom na ścianach (czyli: wszystkie wydarzenia w grze trzeba przefiltrować przez własną interpretację, dzięki czemu opowieść nabierze odpowiednich kształtów). The Arrival to widok z perspektywy pierwszej kamery (nasza bohaterka, wzorem zdroworozsądkowych postaci z wielu najnowszych filmów, wszystko obserwuje przez obiektyw małej "cyfrówki"), zero broni, latarka i ucieczka jako jedyny sposób na obronę przed zagrożeniem. The Arrival to ekstremalnie emocjonujące doznanie, które przy zachowaniu dwóch prostych zasad (ciemny pokój, słuchawki na uszach) jest naprawdę bardzo, bardzo straszne. Pozwólcie, że spróbuję opisać, jak bardzo.

Moja przygoda ze Slenderem to dwa wieczory, w sumie jakieś 3 godziny pozostawania wbitym w fotel. Prolog zaczyna się nastrojowo, wręcz usypiająco - szum drzew, malownicza okolica, zachodzące słońce mają wpędzić gracza w poczucie fałszywego spokoju. No ale przecież wkrótce mam się zesrać z przerażenia, więc dobrze wiem, że gdzieś tam w oddali czai się niezły gnój. Gdy docieram do domu koleżanki, zapada zmrok, a w tle pojawia się delikatna, atmosferyczna muzyka. Po kilkunastu minutach łażenia po opuszczonym, nieuporządkowanym budynku przypadkowo zauważam stojącego za oknem Slendera: dźwięk w słuchawkach zaczyna szaleć, kamera zaczyna wyświetlać zakłócenia, a włosy na ramionach (co tam na ramionach... na nogach też!) zaczynają się podnosić, nerwowo przełykam ślinię i myślę niecenzuralnie "jebany". Już wiem, że będzie dobrze. Drugi etap to szukanie tych przeklętych kartek z bazgrołami, które moja/nasza psiapsiółka stworzyła w przypływie szalonego przerażenia i rozrzuciła wśród drzew. Bieganie między posępnymi pniami oświetlanymi wątłym światłem latarek i wiedza, że ten łysy szatan gdzieś tam się czai to idealne paliwo dla koszmarów. Latam jak wariat, w ostatniej chwili unikam spojrzenia na stwora, dyszę, miotam się i błagam, by trafić w końcu na tę ostatnią, jak zwykle złośliwie ukrytą, kartkę. Ooooj, panie. Nie ma żartów! Ale konkretny emocjonalny łomot czeka na mnie dopiero na etapie numer 3, adekwatnie nazwanym Into the Abyss. Uciekłem (tzn. uciekłam, bo nazywam się Lauren) Slenderowi, a gra daje mi odsapnąć. Malownicza dolina, ciepłe słoneczne światło, miłe dla oka barwy. Tu nie ma potworów, najwyżej jakiś bąk czy inny komar. Relaks. Ale gdy mym oczom ukazuje się potężna górska ściana z wielkim, czarnym wejściem do kopalni, a muzyka kategorycznie prezentuje basowe mmmrrruuubbbmmmm wiem, że sielanka zaraz się skończy. Wnętrze góry, potworne echo, konieczność odpalenia 6 generatorów, które zasilą windę. I nowa postać - wydająca z siebie ohydne, gardłowe, bulgocząco-charczące odgłosy zamaskowana, okrwawiona dziewczyna. Gdy tylko mnie wyczuwa, rzuca się w pogoń. I już dobrze wiem, że najstraszniejszym elementem Slender: The Arrival jest coraz wolniejszy bieg naszej bohaterki i narastające za plecami charczenie tej kreatury w masce (im była głośniejsza, tym bardziej się garbiłem przed monitorem - Minister Zdrowia ostrzega!). Ma się rozumieć, że w końcu pojawia się też tytułowy chudy beztwarzowiec, więc wyobrażacie sobie, że takie combo to naprawdę niezłe przeżycie.

To ta góra, to ta dziura...

Slender: The Arrival to bez wątpienia pierwsza liga komputerowego horroru - jeśli patrzymy tylko na potencjał generowania ciarek. Gra korzysta z Unity Engine i wygląda bardzo ładnie (panoramy robią wrażenie, choć tu i ówdzie przemycono tekstury w niskiej jakości; podobać się mogą też efekty "ataków"), ale pierwsze skrzypce gra dźwięk - Parsec do spółki z Blue Isle mogą sobie bez wstydu wystrugać kilka małych Oscarków za "sound mixing", "sound editing" i "atmospheric musical soundscapes" (takiej kategorii nie ma, ale co tam). Świetna robota! Generalnie Slender jako "indyk" i mały, zadziorny projekt, robi duże wrażenie. Wady są dwie, bezpośrednio ze sobą powiązane - przejście gry zajęło mi niecałe 3 godziny, wliczając w to wiele powtórek (bo gra jest trudna i każda śmierć to rozpoczęcie danego etapu od zera), a ostateczne statystyki pokazały zsumowany czas przejścia w okolicach 60 minut. Malutko. Z tym związana jest druga wada - The Arrival kosztuje teraz ok. 33 PLN, czyli sporo... Byłaby dziewiątka, ale niestety przez to być nie może.  Ja sam nabyłem grę przed premierą za równowartość dwóch dyszek, co jest równoznaczne z pójściem do kina na długi, bardzo straszny, horror. Taki przelicznik jest zacny, wyższa cena każe się zastanowić 2 razy. Ale jeśli The Arrival będzie w jakiejś "indie bundle" albo wakacyjnej przecenie - brać od razu!

[oficjalna strona Slender: The Arrival]

A skąd ten Slender?

Oryginalne zdjęcia autorstwa Victora Surge'a

Stąd. A dokładniej z posta autorstwa Victora Surge'a (data: 10 czerwca 2009) dającego początek całemu "mythosowi" Slender Mana, w którym kiedyś były dwa obrazki prezentujące ulubionego łysola koneserów creepypasty (powyżej; dodatkowa fotka znajduje się na profilu DeviantArt). Od tego się zaczęło, ale chyba najwięcej dla legendy Slendera zrobiła ludzie z ekipy Marble Hornets, którzy kilka dni po pierwszym ujawnieniu człowieka bez twarzy rozpoczęli tworzenie internetowego serialu na bazie taśm niejakiego Aleksa. Chłopak w 2006 roku tworzył studencki film zatytułowany Marble Hornets, ale w trakcie produkcji z autorem zaczęły dziać się dziwne rzeczy, prawie ukończony projekt zarzucono, a taśmy miał spalić jego kolega. Po 3 latach zapomniany materiał trafił na YouTube w formie kilkudziesięciu krótkich wstawek, które w inteligentny i klimatyczny sposób budują obraz czegoś niepokojącego i stanowią dowód na to, że mrok czai się nawet w najjaśniejszych miejscach. Entry #1 dobrze pokazuje, z czym ekipa filmowa miała do czynienia przez kolejne miesiące produkcji. ZUOOOOO.

Marble Hornets można kupić na DVD (choć nie wiem, czy to mądre... wszak podobno zwykłe wspominanie o Slenderze zwraca na nas JEGO uwagę, a ten pan nie należy do pożądanych adoratorów), a na YT popularne są też inne kanały taplające się w slenderowym bajorku (EveryMan HYBRID i TribeTwelve). O postaci najprawdopodobniej będącej jedną z form chudzielca wspomina też projekt SCP (ten od schodów, o których wspomniałem na początku). Wpis o numerze 582 opisuje zakapturzoną figurę bez twarzy (manifestatnion alpha), która modyfikuje rzeczywistość na bazie fikcyjnych opowieści o niej samej. Czyli jeśli zagrałem w The Arrival... jeśli wszyscy zagrali w The Arrival, to być może znaczy, że gdzieś w USA dzieją się rzeczy niewypowiedziane. Ale nieeee. To wszystko są jajca przecież. Żarciki. Krotochwile utkane z potrzeby ekscytowania innych w obliczu wygodnego i nudnego życia. Ale... Ale co jeśli...?

[DUM DUM DUMMMMMM!]

fsm
4 maja 2013 - 20:54