Oryginalny tytuł filmu - „American Made” - lepiej podsumowuje jego charakter. To prawdziwie amerykańska robota, kino gatunków w najczystszej postaci, bez półśrodków i z pompą. Idąc dalej, w głąb dzieła, tytuł ten nabiera dodatkowego, kulturowego sensu. Historia Barry'ego Seala stanowi przecież ziszczenie amerykańskiego snu, odartego z elementów zbędnych – refleksji, moralnych zahamowań i dylematów.
Tym bardziej na miejscu okazuje się angaż Toma Cruise'a jako aktora wcielającego się w główną rolę – faceta grającego na dwa fronty, rozdartego między patriotyczną powinnością, czyli współpracą z CIA, a kuszącym współdziałaniem z kartelem narkotykowym Medellin. Wszystko na tle nostalgicznie przywołanego przełomu lat 70. i 80., w czasie prezydentury Reagana, rewolucji w Ameryce Środkowej, ekspansji imperium Pablo Escobara, w środku Zimnej Wojny. Brzmi jak mieszanka wybuchowa i tak rzeczywiście jest. Wcielając się w Seala Cruise daje upust swojemu – ciągle aktywnemu – wigorowi. Mimo kolejnych zmarszczek na twarzy cały czas najlepiej czuje się odgrywając brawurowe postaci. Jego bohater podejmuje decyzje pod wpływem impulsu, stawiając czoło wyzwaniom niejako z automatu i mentalnej powinności. Jest tam gdzie coś się dzieje, cały czas prze do przodu, szuka możliwości, aby przechytrzyć innych, zarobić pieniądze, poczuć adrenalinę. Fraza, która w filmie powraca niczym refren - „jestem gringo, który zawsze dowozi” - stanowi tylko przykrywkę dla pogoni za emocjami, życia w wirze akcji i skoków testosteronu.
Choć slogan – od zera do bohatera – sprawdza się w przypadku Barry'ego, nie wyczerpuje on nawet dziesiątej części jego życiorysu. To utalentowany pilot, który w czasie pracy nudząc się w kabinie samolotu, celowo prowokuje turbulencje, a po godzinach szmugluje kubańskie cygara. Ale to dopiero początek, potem jest tylko lepiej. Przymusowa współpraca z CIA i równoległy układ z kartelem narkotykowym, misternie planowane operacje, rządowe konszachty, pranie brudnych pieniędzy, robienie "w bambuko" kogo tylko się da, a w tle chaos na arenie politycznej – oto nasz gringo, który przecież robi to wszystko dla rodziny. Nic dziwnego, że żona Barry'ego, kiedy ten mówi jej półszeptem, że współpracuje z CIA, uśmiecha się z politowaniem, a na pytanie – ufasz mi? - wpada w szał.
„Król przemytu” to kino przesady, historia, która posłużyłaby Martinowi Scorsese jako materiał na pięć kolejnych filmów gangsterskich. Tutaj potrzebny był nie tylko zręczny reżyser, zdolny nadać kolejom losu tej barwnej postaci odpowiedniej ciągłości i dynamiki, ale również humor, opatulający całość powłoką żartobliwej umowności. Doug Liman wywiązał się z obu tych zadań. Zintensyfikował akcję, posługując się środkami, które stanowiły o sile jego pierwszego reżyserskiego sukcesu - „Tożsamości Bourne'a”. Montaż pełen gwałtownych cięć, chwilami rozedrgana kamera oraz niepoprawne kadrowanie, to wszystko napędza akcję i eliminuje niechciane przestoje. Reżyser bierze również całość w wyraźny nawias. Na widok kolejnych wybryków Barry'ego trudno nie reagować śmiechem, zwłaszcza że skali materialnej ekspansji i narobionego szumu pozazdrościłby bohaterowi sam Wilk z Wall Street. Humorystyczny ton wzmacnia dodatkowo narracja z offu samego bohatera, który z pełną świadomością podsumowuje swoje przygody.
Niewątpliwym atutem „Barry'ego Seala” jest lekkość, z jaką się go ogląda. Widz często nie ma nawet czasu pomyśleć, czy decyzje jakie podejmuje bohater są słuszne, bo sam Barry jest w tej materii dość popędliwy. Akcja przeskakuje po kolejnych rozdziałach szybko, jej temperament wspierany jest przez wielość wątków, miejsc oraz postaci. Ale jeśli w „Królu przemytu” nie ma miejsca na elementy zbędne, nie ma też miejsca na postaci otaczające poczciwego Cruise'a. Żona jest po prostu wierną, trochę wybuchową, ale jednak wyrozumiałą żoną. Natomiast tajniak – jowialny rudzielec Schafer – który werbuje Seala i sprawuje pieczę nad jego wybrykami, bardziej przypomina bibliotekarza, nieporadnie wcielającego się w rolę rządowego agenta, niż reprezentanta CIA. W trakcie seansu odbiorcy permanentnie towarzyszy uczucie upraszczania intrygi na rzecz płynności, wygładzania zakłóceń, pomijania istotnych szczegółów. Niefrasobliwość agencji CIA – popełniającej szkolne błędy – można wytłumaczyć chaosem ówczesnej sceny politycznej, ale nie ma wątpliwości, że pierwsze skrzypce ma tutaj grać Barry Seal.
Dlatego, mimo że „American Made” ogląda się bez zgrzytów, film finalnie pozostawia widza z wrażeniem gatunkowej wtórności. Całość wtapia się w schemat opowieści o amerykańskim śnie w gangstersko-narkotykowym sosie, a precyzyjna realizacja, niepozostawiająca czasu na snucie domysłów, koniec końców nie markuje wrażenia odtwórczości. Dystans jaki cechuje twórców oraz Tom Cruise – uosobienie brawury – nie pozwalają jednak, by seans rychło poszedł w zapomnienie. Jak się bawić to się bawić. Po amerykańsku.
Ocena - 6,5/10
Juliusz Żebrowski