Michel Fassbender gra często, ale ostatnimi czasy ma pecha. Albo nieumiejętnie dobiera kolejne role, albo spętany kontraktami, nie ma wyjścia i zagrać musi (jak u Ridley'a Scotta albo w „X-Menach”). „Pierwszy śnieg” to już trzecia tegoroczna premiera z jego udziałem. W zeszłych latach było zresztą podobnie. Ile spośród tych filmów można jednak uznać za udane, czy to artystycznie czy – patrząc luźniejszym okiem – pod kątem rozrywkowym?
Fassbender zaliczył w ubiegłych latach sporo wpadek i choć cały czas jest wybitnym wykonawcą, cóż znaczy starannie wykreowana rola w nagannym filmie? Aktor dwoi się i troi, by budować pełnokrwiste postaci – i w zasadzie to robi – ale reżyserzy, z którymi współpracuje, albo mu nie dorównują, albo nie potrafią jego potencjału wykorzystać. Od paru dobrych lat, czyli od momentu kiedy Fassbender wyszedł z cienia („Głód”, „Bękarty wojny”), dając do zrozumienia, że poświęca się swoim rolom jak mało kto, nie popadając jednocześnie w niezjadliwą karykaturę, popkultura wyłowiła go niczym rybak pokaźnego suma, chwaląc się znaleziskiem na prawo i lewo. Aktor zaczął grywać częściej i gęściej, w filmach lepszych i gorszych, ale po dziś dzień najlepiej wychodzi mu współpraca z kinowymi autorami, którym zależy na czymś więcej niż tylko nośnym nazwisku w obsadzie. I choć czasami Fassbenderowi trafia się perła, odsłaniająca wszystkie jego aktorskie walory, to trochę częściej, jako widzowie, mamy nieprzyjemność oglądać go w miałkich, nieudanych produkcjach.
W przypadku „Pierwszego śniegu” miało być jednak inaczej. To przecież film Tomasa Alfredsona, uznawanego za jednego z najlepszych europejskich reżyserów. A kto inny miałby zekranizować powieść Jo Nesbo – zimną nie tylko ze względu na śnieg, ale również atmosferę – jak nie Skandynaw? Sama powieść, opublikowana w języku angielskim już w 2010 roku, odniosła sukces i szybko podbiła wszelkie bestsellerowe listy. Samograj – wydawałoby się. Wystarczyło tylko tego nie spaprać. Przykład „Pierwszego śniegu” zaświadcza jednak o dziwnej, niedającej się skonkretyzować, regule. Literatura i film nie zawsze idą ze sobą w parze. To co sprawdza się w powieści dzięki sprawnemu językowi autora, przeniesione na ekran objawia się jako mało wymyślny schemat (Stephen King coś o tym wie).
Jak na Skandynawa przystało, twórczość Alfredsona zawsze wypełniona była chłodem, emocjonalną pustką i posępną atmosferą. Można więc było mieć przeczucie, że ekranizacja „Pierwszego śniegu” – dopiero siódmego tomu z cyklu Harry'ego Hole'a – to film skrojony pod niego. Zima, ponura atmosfera, gęsta intryga i przede wszystkim bohater pogrążony w nałogu, zawiedziony życiem – materiał idealny. Oglądając film trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że reżyser nakręcił go za karę. Wszystko wydaje się przestylizowane, zbyt bezpośrednie, przeniesione w skali jeden do jednego, ale jednocześnie niedopracowane w każdym calu. Dziwne, że scenariusz napisany przez trzech profesjonalistów może mieć aż tyle fabularnych dziur i i zgrzytów. Tam gdzie Nesbo dbał o czytelnika serwując mu chłodny, skandynawski klimat tajemnic i brutalności, Alfredson z grubej rury atakuje go kiczowatymi zbliżeniami przedstawiającymi twarze wykrzywione w niby strachu oraz jeszcze bardziej kiczowatym montażem, który zamiast budować suspens, żenuje. Daleko reżyserowi „Szpiega” do subtelności, co wydaje się niepojętym paradoksem, skoro w swoim poprzednim filmie twórca wykreował zadymioną i sugestywną atmosferę właśnie subtelnymi środkami przekazu.
W „Pierwszym śniegu” sprawa jest prosta. Seryjny morderca zabija kobiety i na każdym miejscu zbrodni zostawia bałwana. Sprawą zajmuje się Harry Hole, detektyw-pijaczyna (jakżeby inaczej), który korzysta z pomocy nadpobudliwej asystentki – pani Katrine. Sprawa prowadzi ich do mrocznej przeszłości, morderca wysyła też listy do Hole'a, dając mu do zrozumienia, że to osobista sprawa. Bla, bla bla. Alfredson uznaje pewne rzeczy za pewnik. Wsadzając w usta detektywa papierosa, dając mu w ręce butelkę gorzały oraz wyposażając w kaca i zmarszczki na twarzy, myśli, że to wystarczy, aby zainteresować widza jego osobą. Nesbo może i nie bawił się w obszerne ekspozycje, lecz potrafił umieszczać konieczne informacje, dopełniające portret postaci między wierszami, wraz z rozwojem akcji. W filmie natomiast Hole snuje się bez celu, mówi rzeczy, które dla widza są oczywiste, jest arogancki, nieodpowiedzialny i nijaki. Podobnie jest z pozostałymi bohaterami, których Alfredson traktuje po macoszemu, niczym pionki w tej bałwaniej grze. Coś tu jednak chrobocze, bo widza nie obchodzi jak to się wszystko skończy i czy Harry Hole złapie hultaja zabijającego i ćwiartującego kobiety.
Reżyser nie podejmuje wysiłku, by podać tę w zasadzie prostą i niespecjalnie wysublimowaną historię w wykwintnej formie. Zamiast dania z najlepszych restauracji, dostajemy więc zimnego fast fooda, przyprawiającego o nieznośną zgagę. Alfredson przechodzi z wątku na wątek od niechcenia i co najgorsze – wszystko musi pokazać i dopowiedzieć, a gdyby to nie podziałało, wbić do głowy natrętnie telenowelową muzyką. Jeśli obecność bałwana jest w filmie zwiastunem kolejnego morderstwa, koniecznie trzeba go pokazać w bliskim planie z muzycznym akcentem rodem z dreszczowca. Gdy już morderca zabija, trzeba widzowi sprezentować odciętą głowę w półzbliżeniu. W dialogach jeszcze większa bieda. Odbiorca wie już jak mają się sprawy, zanim bohaterowie wypowiedzą je na głos. Napięcia nie ma, bo nie osiąga się go tak bezczelnie szkolnymi środkami. W efekcie rzeźbiący w śnieżnym, przyciężkawym klimacie skandynawskiego kryminału, reżyser osiąga odwrotny efekt do zamierzonego. Nie zatrważa, nie przekonuje, nie angażuje. Mimo że w filmie wieje zimny wicher, przede wszystkim wieje jednak nudą. Litości.
Trudno o bardziej fotogeniczną scenografię niż chłód i śnieg, ale Alfredson nie zawierza naturalnym plenerom i skandynawskiej dzikości, ozdabiając wszystko nadmierną stylizacją, zdradzającą fałsz całej intrygi. Wydaje się, jakby z „Pierwszego śniegu” tak dla hecy wycięto połowę scen podbudowujących relacje między bohaterami. Kogoś tu z kimś coś łączy, ale dlaczego, tego już nikt nie raczy powiedzieć. Reżyser plącze się w kolejnych wątkach, a kiedy już zbliża się rozwiązanie, olśniewa go i zarazem Hole'a. Wszystko dzieje się nagle, im bliżej końca, kolejne sceny są coraz bardziej chybione dramaturgicznie. Płaskie to wszystko i kiczowate.
Czy jest sens ekranizować kolejne skandynawskie powieści? Szał na nie powoli mija, kolejne kryminały zalegające na księgarnianych półkach przeliczają się o coraz to wymyślniejsze fabularne elementy i choć pisarze starają się jak mogą, by je ożywić, w audiowizualnym przekazie okazują się one marnymi kliszami. A może to po prostu Alfredson wraz z wynajętymi scenarzystami sknocili robotę po całości?
Ocena - 3/10
Juliusz Żebrowski