Michel Fassbender gra często, ale ostatnimi czasy ma pecha. Albo nieumiejętnie dobiera kolejne role, albo spętany kontraktami, nie ma wyjścia i zagrać musi (jak u Ridley'a Scotta albo w „X-Menach”). „Pierwszy śnieg” to już trzecia tegoroczna premiera z jego udziałem. W zeszłych latach było zresztą podobnie. Ile spośród tych filmów można jednak uznać za udane, czy to artystycznie czy – patrząc luźniejszym okiem – pod kątem rozrywkowym?
Fassbender zaliczył w ubiegłych latach sporo wpadek i choć cały czas jest wybitnym wykonawcą, cóż znaczy starannie wykreowana rola w nagannym filmie? Aktor dwoi się i troi, by budować pełnokrwiste postaci – i w zasadzie to robi – ale reżyserzy, z którymi współpracuje, albo mu nie dorównują, albo nie potrafią jego potencjału wykorzystać. Od paru dobrych lat, czyli od momentu kiedy Fassbender wyszedł z cienia („Głód”, „Bękarty wojny”), dając do zrozumienia, że poświęca się swoim rolom jak mało kto, nie popadając jednocześnie w niezjadliwą karykaturę, popkultura wyłowiła go niczym rybak pokaźnego suma, chwaląc się znaleziskiem na prawo i lewo. Aktor zaczął grywać częściej i gęściej, w filmach lepszych i gorszych, ale po dziś dzień najlepiej wychodzi mu współpraca z kinowymi autorami, którym zależy na czymś więcej niż tylko nośnym nazwisku w obsadzie. I choć czasami Fassbenderowi trafia się perła, odsłaniająca wszystkie jego aktorskie walory, to trochę częściej, jako widzowie, mamy nieprzyjemność oglądać go w miałkich, nieudanych produkcjach.
Sport coraz częściej gości w kinach. W 2013 roku furorę zrobił „Wyścig” opowiadający o rywalizacji w Formule 1 pomiędzy Jamesem Huntem a Niki Laudą w latach 70. Całkiem niedawno nakręcono nawet film ze skokami narciarskimi w roli głównej, pt. „Eddie zwany Orłem”. W tym roku na ekranach goszczą kolejne dwa spektakle, tym razem na warsztat biorące tenis, któremu reżyserzy poświęcili cały, pełnoprawny film, a nie, jak grubo ponad 60 lat temu Hitchcock w „Nieznajomych z pociągu”, jedną scenę. Mowa o „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” oraz „Wojnie płci” (film z Emmą Stone i Stevem Carellem w kinach od 8 grudnia). Czy to znak, że filmowcy coraz częściej biorą się za dyscypliny wcześniej omijane przez główny nurt kina szerokim łukiem?
Oryginalny tytuł filmu - „American Made” - lepiej podsumowuje jego charakter. To prawdziwie amerykańska robota, kino gatunków w najczystszej postaci, bez półśrodków i z pompą. Idąc dalej, w głąb dzieła, tytuł ten nabiera dodatkowego, kulturowego sensu. Historia Barry'ego Seala stanowi przecież ziszczenie amerykańskiego snu, odartego z elementów zbędnych – refleksji, moralnych zahamowań i dylematów.
Tym bardziej na miejscu okazuje się angaż Toma Cruise'a jako aktora wcielającego się w główną rolę – faceta grającego na dwa fronty, rozdartego między patriotyczną powinnością, czyli współpracą z CIA, a kuszącym współdziałaniem z kartelem narkotykowym Medellin. Wszystko na tle nostalgicznie przywołanego przełomu lat 70. i 80., w czasie prezydentury Reagana, rewolucji w Ameryce Środkowej, ekspansji imperium Pablo Escobara, w środku Zimnej Wojny. Brzmi jak mieszanka wybuchowa i tak rzeczywiście jest. Wcielając się w Seala Cruise daje upust swojemu – ciągle aktywnemu – wigorowi. Mimo kolejnych zmarszczek na twarzy cały czas najlepiej czuje się odgrywając brawurowe postaci. Jego bohater podejmuje decyzje pod wpływem impulsu, stawiając czoło wyzwaniom niejako z automatu i mentalnej powinności. Jest tam gdzie coś się dzieje, cały czas prze do przodu, szuka możliwości, aby przechytrzyć innych, zarobić pieniądze, poczuć adrenalinę. Fraza, która w filmie powraca niczym refren - „jestem gringo, który zawsze dowozi” - stanowi tylko przykrywkę dla pogoni za emocjami, życia w wirze akcji i skoków testosteronu.
Mimo młodego wieku, ma już na koncie pokaźną liczbę zagranych ról i zaskakująco mało aktorskich wpadek. Ryan Gosling, bo o nim mowa, jest dziś bożyszczem zarówno kobiet, jak i mężczyzn, niedoścignionym ideałem, a przy tym wszystkim piekielnie utalentowanym aktorem, jednym z niewielu wśród tzw. „młodych zdolnych”, którzy odnieśli sukces pełną gębą, na całego. A wydaje się, że najlepsze dopiero przed nim. Cały czas czekamy na prawdziwą bombę atomową w wykonaniu Goslinga, rolę, która wyniesie go na aktorski Olimp, tam gdzie znajdują się najwięksi. Może już w przypadku „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve'a, który za kilka dni zagości na polskich ekranach?
Square to w filmie Rubena Ostlunda fragment miejskiej przestrzeni, kwadrat troski i wzajemnego wsparcia. Gdy jakaś osoba w nim stanie, przechodzień musi udzielić jej pomocy, niezależnie od tego na czym miałaby ona polegać. Square, jako prowokacyjna wystawa artystyczna, to również metafora całego dzieła, z ironią piętnującego współczesne relacje międzyludzkie.
Szwedzki twórca dał się poznać szerszej publiczności „Grą” z 2011 roku, lecz na reżyserskie wyżyny wyniósł go „Turysta”, za którego otrzymał jedną z nagród w Cannes. O tym, że lubi prorokować, można dowiedzieć się śledząc jego wypowiedzi. Ostlund przyznał, że kręcąc „Turystę” chciał zwiększyć liczbę rozwodów (na marginesie należy dodać, że wkrótce potem sam rozstał się z żoną) w swoim państwie. Co więc motywowało go przy okazji realizacji „The Square” - tegorocznego laureata Złotej Palmy? Niech Szwedzi stracą głowę – powiedział, mając pewnie na myśli poprawność polityczną społeczeństwa.
Jak każdy gatunek, również i horror stopniowo się zmienia. W przypadku kina grozy horyzont poszukiwań jest stosunkowo szeroki, bo sam strach może być rozumiany na wiele sposobów.
Współczesne, mainstreamowe kino gatunkowe jest wyjątkowo podatne na wpływ remake'ów, sequeli, prequeli i rebootów. Horror nie jest wyjątkiem od tej reguły. Choć fenomen krwawych slasherów – tak atrakcyjnych w pierwszej dekadzie XXI wieku – powoli dobiega końca, w kinach w dalszym ciągu podgatunek ten zbiera swoje żniwa. Już w październiku – oczywiście z okazji Halloween – premierę mieć będzie kolejna, już ósma część „Piły”, pod tytułem „Dziedzictwo”.
Nie inaczej jest w przypadku odnawianych wersji kultowych horrorów. W tym roku do kin wszedł „Rings”, czyli amerykański remake amerykańskiego remake'u japońskiego „Kręgu”, który robił furorę na przełomie wieków. Film, jak łatwo się domyśleć, został zbesztany przez krytyków i widownię. To samo spotkało „Blair Witch”, czyli sequel kultowego już „Blair Witch Project” z 1999 roku. Tego typu przykładów jest mnóstwo, gruba większość z nich niestety – albo stety – kategorycznie spartaczona, a więc potwierdzająca regułę, że co za dużo to niezdrowo. Tym smutniejszy jest brak kreatywności twórców i producentów odcinających kupony od wcześniejszych sukcesów.