Opowiadanko nie zostało skończone z powodu ograniczeń czasowych autora. Wiem, że takie zakończenie niczego nie wyjaśnia, nawet jest bez sensu. Jest to moje pierwsze opowiadanie, nie mam jeszcze wprawy i moje założenia, co do ram czasowych, w jakich miałem się zmieścić nie sprawdziły się w rzeczywistość :-( Jednak myślę, że takie najgorsze to ono nie jest, i bez problemu wygram tę wspaniałą gierkę, jaką jest Torment :-)
Będąc po raz wtóry w Sigil musiałem znaleźć kryjówkę. Poprzedni pobyt w tym mieście nie był dla mnie zbyt udany. Ci przeklęci z Harmonium szukają mnie po całej okolicy. Wiem, że mógłbym pokonać połowę oddziałów zakonu, ale w końcu któryś z tych bezmózgich wojowników zadałby mi śmiertelny cios. Nie chcę tracić swej pamięci powtórnie, nie po tym jak zrobiłem tyle, aby trochę jej odzyskać.
Obróciłem się i przede mną zobaczyłem pustkę, tak jak się spodziewałem. Magiczny portal zamknął się natychmiast po moim przybyciu. Zeskoczyłem z nierównego dachu na podmokły grunt o mało nie skręcając kostki. Lało jak z cebra, więc była mała szansa, że ktoś mnie rozpozna. Jednak wolałem nie ryzykować. Schowawszy głowę pod kapturem szedłem wąską ulicą, starając się być jak najmniej widoczny. Chciałem dojść do gospody Therosa, aby móc chwilę odpocząć, i w cichym małym pokoiku przemyśleć całą sprawę jeszcze raz. To, czego dowiedziałem się od tego idioty Rufusa skłoniło mnie do głębokich przemyśleń. Ten wariat chciał mi wmówić, że nie jestem sobą. Cha, przecież on nawet nie umie sobie żarcia do gęby włożyć, a co dopiero mówić o pouczaniu innych.
Budynek był nie duży o okrągłym kształcie. Miał trzy piętra i cztery wejścia z każdej strony. Stał na niedużym placu zwanym niegdyś Placem Słoni. Na szyldzie został namalowany mały słoń. Widać, że artysta nie był zbyt dobry. Pod rysunkiem widniał napis: „U Therosa: Najlepsza karczma w dzielnicy”. Byłem tu już nie jeden raz i wiedziałem, iż w przebywa tutaj sporo ludzi. Wchodząc do gospody starałem się uniknąć wzroku osób w niej przesiadujących. Trochę się zdziwiłem, ponieważ odwiedzających było mniej niż zwykle. Poczułem ostry, siarkowy zapach podawanych tutaj trunków. Może jak będę wychodził to coś zamówię, chętnie bym sobie coś łyknął na rozgrzanie. Podszedłem do chuderlawego gościa stojącego za barem.
— Cześć, Theros. — Pozdrowiłem barmana — Masz może wolny pokój blisko „wyjścia awaryjnego”, najlepiej ten, co zawsze? — Zapytałem ściągając z twarzy kaptur.
Staruszek chyba się nie spodziewał, że tak szybko mnie zobaczy. Z razu mnie nie rozpoznał, ale po chwili, jak uświadomił sobie z kim rozmawia, natychmiast odwrócił się po klucz. W tym momencie poczułem COŚ. Jakby podświadomość do mnie przemówiła. „RUSZ SIĘ”. Trochę zdezorientowany, ale pewny swego instynktu, który nie raz już mnie uratował odskoczyłem na bok. Unik zrobiłem w odpowiedniej chwili, gdyż jak tylko się poruszyłem „barman” odwrócił się gwałtownie, a miejsce gdzie przed chwilą stałem przecięła wystarczająco ostra broń, coś na kształt szabli. Patrząc na dawnego Therosa teraz widziałem jakiegoś przebrzydłego szczura wielkości człowieka z głową aligatora. Może wydaje się to śmieszne, ale to cholerstwo nieźle mnie przestraszyło. Szczerząc swoje diamentowe zęby przemówił do mnie w języku, którego nigdy nie słyszałem.
— Kharad, za’k rof’ ghadra ! — W tym samym momencie odezwał się głos w mojej głowie „Zginiesz, tak kazał Pan Soohr”.
Więcej nie zdążył powiedzieć, bo w tym momencie ma dłoń zmiażdżyła mu krtań – musiał ją mieć, gdyż natychmiast po uderzeniu osunął się martwy na podłogę. Kątem oka zobaczyłem dwóch podobnych kolesi zmierzających w moją stronę. Nie czekając na wyjaśnienia napiąłem mięśnie nóg i wyskoczyłem. W locie wyjąłem mój miecz i jednym cięciem pozbawiłem niedoszłych zabójców ich krokodylich pysków. Nagle poczułem silny ból w lewym ramieniu. Natychmiast oręż powędrował w tamtą stronę, ale napotkał tylko opór powietrza. Ze zranionej ręki zaczęła wypływać krew. Poczułem lekki ból. Ten, kto mnie zranił, stanął teraz przede mną w „całej okazałości”. Był to mały, niczym niewyróżniający się człowieczek ze sztylecikiem w ręku, pewnie dlatego nie zwróciłem na niego uwagi. Nie miało to większego znaczenia, musiał zginąć, abym ja przeżył. Nie zastanawiając się długo wyrecytowałem zapamiętaną inkantację zaklęcia i w mgnieniu oka mego przeciwnika pochłonęły płomienie. Z nim nie będę miał już problemów...
Po kilku minutach w karczmie nie było żywego ducha. Zostałem sam z bolącą i lekko krwawiącą ręką. Wiedziałem, że szybko mi się zagoi, więc zacząłem od przeszukania tego miejsca walki. W magazynku za barem znalazłem ciało prawdziwego Therosa i całej jego obsługi. Raptem czterech osób. Nie miałem czasu na nic więcej, ktoś mógł zauważyć bójkę i wezwać Twardogłowych. Znowu musiałem uciekać...
Krążąc już drugą godzinę po tym mieście zastanawiałem się nad tym, co się wydarzyło. Znałem przecież Soohra, a przynajmniej tak mi się wydawało. Był on jednym z niewielu, których zwykłem określać słowem „przyjaciel”. Nie miałem pojęcia, dlaczego ten stwór wymienił jego imię jako imię swego pana. Nie widziałem się z nim już od dobrych paru dni, toteż postanowiłem go w końcu odwiedzić. Może on zdoła coś mi wyjaśnić. Trzymając się tej myśli ruszyłem do jego kryjówki, oddalonej o jakieś pół godziny drogi stąd,. Deszcz powoli przestawał padać, więc musiałem coraz bardziej uważać, żeby ludzie nie rozpoznali mojej twarzy na jednym z licznie wiszących plakatów. Rozchlapując błoto na lewą i prawą, ruszyłem. Spoglądając w górę wyobrażałem sobie widok, jaki bym widział, gdyby była bezchmurna pogoda. To był urok Sigil, do którego już się przyzwyczaiłem – nade mną było to samo miasto, tylko do góry nogami. Hmmm, gdzieś tam mieszka Soohr, którego muszę znaleźć...
— Nikt nie będzie ze mnie robił zwierzyny, na którą się poluje! — Krzyknąłem dość głośno. Natychmiast się zmitygowałem i ściszyłem głos do szeptu. — Chcesz mi wmówić, że nic nie mogłeś na to poradzić?
— To nie moja wina. Gdybym się nie zgodził to już byś ze mną nie rozmawiał. — Odpowiedział Soohr. Wiedziałem, że mówi prawdę. Człowiek z mieczem na gardle rzadko kłamie. — Ten pieprzony magus Dwert kazał mi ciebie zabić, żeby odzyskać przedmiot, który podobno posiadasz. Jest to jakiegoś rodzaju księga, ale nie chciał powiedzieć nic więcej.
— Dobra, wstawaj. Sprawdzimy prawdziwość twoich słów. Zbieraj swój tyłek z podłogi i chodź za mną. Musimy odwiedzić jeszcze jedną osobę. — To powiedziawszy schowałem miecz do pochwy i wyszedłem. Szukałem Soohra przez ponad godzinę, ale nie był to czas stracony. Przynajmniej już wiem skąd się wzięli ci idioci w karczmie. Wynajął ich Soohr, aby dołożyli do mego dorobku jeszcze jedno zmartwychwstanie. Podobno byli to najlepsi zabójcy, jakich mógł znaleźć w tak krótkim czasie. Widocznie za krótkim....
Szliśmy z Soohrem dość szeroko zbudowaną ulicą. Jednak teraz sterty śmieci, odpadków, różnych innych niepotrzebnych rzeczy zmniejszyły jej rozmiary do wąskiej ścieżki. Przedzierając się przez ten okropny smród trafiliśmy do małego domku, niewidocznego dla nieuważnego obserwatora. Ja takim nie byłem. Kazałem Soohrowi poczekać, przywiązując go do jakiegoś pręta wystającego z ziemi.
— Wiem, że mi nie uciekniesz, ale chce mieć pewność. — Następnie wszedłem do tego obskurnego domku. Spodziewałem się w nim zastać Rufusa i się nie myliłem. Ten głąb na mój widok tylko się uśmiechnął i nic nie mówił. Śliniąc się podszedł do mnie, objął ramieniem i przytulił jak brata. Nie wiedząc, o co mu chodzi, odepchnąłem go lekko.
— Ty być zimny jak głaz. Tobie potrzebować trochę ciepła. — Po tym stwierdzeniu znowu starał się mnie, znaczy siebie do mnie przygarnąć. Znałem Rufusa od niedawna, więc nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać. Może woli chłopców, kto wie. Na wszelki wypadek podniosłem go prawą ręką i odstawiłem.
— Jeszcze raz mnie dotkniesz, a twoja głowa więcej nie będzie ciążyła na tej wątłej szyi. — Powiedziałem cicho, ale dobitnie. — Nie po to tu jestem, żeby się z tobą obściskiwać. Chciałem, abyś mi dokładnie wyjaśnił, co miałeś na myśli mówiąc, że nie jestem sobą, hę? Nie wyjdę stąd dopóki nie usłyszę od ciebie odpowiedzi, baranie. No więc?
Nie wiem czy zrozumiał moje pytanie, ale już nie próbował się do mnie przysunąć. Przez chwilę stał jakby nad czymś myślał. Dopiero po kilku minutach się odezwał. Jednak z jego mowy nic nie mogłem zrozumieć. Bałwan pomylił chyba języki. Tak, żeby oprzytomniał walnąłem go w pustą łepetynę. Chyba pomogło, bo zacząłem już mniej więcej rozumieć to, co mówi.
— Ty być nie tym, kim uważać ty, że jest. Musieć mieć pamięć, by zrozumieć to, kim ty być zanim umrzeć. Ja wiedzieć to, że teraz ty być nie w pełni ty, bo gdyby ty być ty to ja być nie tutaj. Ty chcieć się dowiedzieć, kim ty być kiedyś, lecz musieć najpierw znaleźć ludzi. Oni wiedzieć coś, co ty chcieć mieć w pamięci. Teraz ja zostawić cię byś ty móc iść do ludzi. Ludzie ci potrafić rękoma wywołać pioruny. Lecz też być ludzie, którzy mieć wiedzę, ale być nikim ważnym. Pa.
Więcej już od niego nie usłyszałem, gdyż natychmiast po skończeniu tego monologu zniknął w wyjściu. Gdy tylko się zorientowałem, że mojego przygłupawego rozmówcy już nie ma wyszedłem za nim. To, co zobaczyłem przed domkiem trochę mnie zirytowało. Rufus leżał z odciętą głową tuż pod moimi nogami. Przede mną stał Soohr z bandą dziesięciu podobnych kolesi, co ci od Therosa. Czy te głąby się nie nauczą, że ze mną nie można zaczynać? Trochę wkurzony wyciągnąłem miecz. Te aligatory tylko na to czekały i od razu przeszły do ataku. Byli wysocy, mieli około metra osiemdziesięciu wzrostu. Postrzępione ubrania spowijały ich ciała. Ręce i stopy mieli zakończone pazurami. Gdy zbliżali się do mnie czułem ich nieświeży oddech. Okrążyli mnie i czekali na mój ruch. Musieli zauważyć moje poruszające się bezgłośnie usta i wiedzieli, że mają pół sekundy, zanim rzucę czar. Wszystkie dziesięć „aligatorów” rzuciło się na mnie w tym samym momencie próbując mnie pochwycić. Niestety nie zdążyłem rzucić zaklęcia, który by kilku z nich unieruchomił. Robiąc młynek moim mieczem zdołałem obciąć dwie głowy, zanim mnie pochwycili. Nie wiem dlaczego, ale nie użyli swoich ostrych, zakrzywionych pałaszy. Czterech pochwyciło za ręce, innych dwóch powaliło mnie na kolana. Nawet nie poczułem uderzenia, które naszło od tyłu prosto w moją głowę. Zacząłem tracić przytomność...
Czułem straszliwy ból głowy. Powoli zacząłem otwierać oczy. Pierwsze, co zobaczyłem to stalowe pręty mego więzienia. Byłem związany i zakneblowany, wisząc jakieś dwa metry nad ziemią w klatce niewiele większej ode mnie. Klatka znajdowała się w niedużym pokoju, prawdopodobnie piwnicy. Jedynym źródłem światła było kilka malutkich otworków pod samym sufitem.
— Wreszcie się przebudziłeś. Myślałem, że trochę za mocno dostałeś w głowę i pośpisz o wiele więcej — powiedział jakiś głos przede mną. Gdy spojrzałem w tamto miejsce zauważyłem kogoś. Był to malutki staruszek, odziany w czerwone szaty zakrywające całe jego ciało. Jedynie spod kaptura mogłem dostrzec małe, ostro żarzące się oczy. — Powiedz mi jedynie gdzie ukryłeś swój pamiętnik. Mając go stanę się jednym z najpotężniejszych na tym świecie – będę nieśmiertelny. HaHaHa!!! — Mag tak długo zaczął się śmiać, że jak bym mu nie przerwał to pewnikiem by się udusił.
— Słuchaj Dwertcie, bo chyba tak się nazywasz. Nie wiem, o co ci chodzi. Wiem, że nie można mnie zabić, ale nie wiem, dlaczego. O żadnym pamiętniku nie mam pojęcia, bo żadnego nie pisałem. Jeżeli będziesz tak miły i mnie wypuścisz to mogę ci pomóc w poszukiwaniach.. — Nie wiem, czy moja przemowa odniosła jakiś skutek, ale niezrażony mówiłem dalej — Mam tylko jeden warunek. Pozwolisz mi stoczyć pojedynek z twoim sługusem Soohrem. Co ty na to?
— Nie.
... I znowu zginąłem...
Słowem komentarza: Powyższe opowiadanie brało z powodzeniem udział w konkursie z 2000 roku organizowanym przez CD Projekt przy premierze Planescape: Torment. Nagrodą główną była oryginalna gra w taaakim dużym pudełku wraz z koszulką z gry :) Znalazłem je przy porządkowaniu danych ze starego kompa. Nie było modyfikowane, natomiast jasne jest, że patrząc teraz z perspektywyw czasu kilka infaltylnych tekstów i potworków stylistycznych bym poprawił. Jednak nie ma co się wstydzić produktów młodości. Może komuś się spodoba :-)