Wyjątkowo ciężko jest napisać coś o filmie, w którym to główną rolę odgrywają tajemnice. Mógłbym „The Signal” porównać zarówno do kilku wielkich klasyków, jak i dobrych produkcyjniaków. Ponieważ omawiany tutaj film nie wymyślił koła na nowo, nawet przytoczenie tych tytułów byłoby pośrednim spoilerem. Postaram się temat potraktować tak, by z jednej strony zachęcić was abyście sami zobaczyli „The Signal”, a z drugiej nadal nie wiedzieli, czego do końca się po nim spodziewać.
Wszystkim tym, którzy mają wolne dwie godziny i nie przebierają za długo w filmach, polecam za jakieś dwa zdania przestać czytać ten tekst. Idźcie obejrzeć film. Spodoba wam się bardziej, gdy niczego nie będziecie o nim wiedzieli. Jak skończycie, przeczytajcie resztę tego krótkiego wpisu.
Miło was ponownie widzieć! Spokojnie, i tak nie będę spoilerował. Odejdźmy jeszcze bardziej od tematu. Opowiem wam historię. Dawno, dawno temu w 2010 roku wybrałem się do kina. To była taka smutna randka w ciemno. Byłem sam, nie znałem filmu i było ciemno. Mój wybór padł na tajemniczy plakat objawiający światu, że oto film „Kick-Ass” nawiązuje do stylu samego Quentina Tarantino. Znając już nieco te marketingowe zagrywki z dwudziestoma „komediami roku” na czele, spodziewałem się podpuchy, a jakoś o filmie wcześniej w ogóle nie czytałem. Z komiksów to tylko „Komiks Gigant”, więc sam tytuł nie mówił mi zupełnie nic. Zupełnie nic nie było też akurat do zobaczenia w kinie. Wybór padł na „jakiś głupi film dla młodzieży”. Wygrał „Kick-Ass”. Ta randka w ciemno wypadła zdumiewająco dobrze. Była niczym rewers podróży do Tajlandii, gdzie idziesz do łóżka z piękną brunetką, a budzisz się u boku rudego faceta po czterdziestce. Zaskoczyła mnie radosna przemoc, która była filarem tej produkcji. Czasami warto dać się zaskoczyć – w ten dobry sposób. I tak oto, próbując pisać o „The Signal”, nie pisząc o nim, poleciłem wam „Kick-Ass”. To nie był akapit stracony.
Wróćmy na chwilę do tego, od czego zaczęła się przygoda z tym wpisem na blogu. „The Signal” nie dotarł do polskich kin. Niektóre produkcje, które nie trafiły na nasze ekrany, obrosły kultem większym niż Kazik. „The Signal” raczej nie będzie rozbierany na części pierwsze przez studentów drugiego roku łódzkiej filmówki, ale to wciąż dobre kino. O ile mnie Internet nie okłamał, swoją premierę miał na festiwalu Sundance. To takie miejsce, gdzie wyświetlane są filmy na hipsterów. Nic na to nie poradzę, że całkiem sporo produkcji, które tam pokazywano, ujęły mnie swoim nieśpiesznym tempem i nieco depresyjnym klimatem. Taki właśnie jest „The Signal”. Opowiada o dwóch nerdach i dziewczynie jednego z nich. Poznajemy wrażliwego gościa – nazwijmy go Bartek. Nasz Bartek porusza się o kulach, które twórcy najprawdopodobniej ukradli z planu „Breaking Bad”. Ma dziewczynę – nazwijmy ją Jola, z którą przechodzi kryzys w związku. Trzeci bohater to Krystian - z wyglądu przypomina typowego nerda lat dziewięćdziesiątych, gdy jeszcze takich ludzi nazywano frajerami, a nie nerdami jak z „Bing Bang Theory”. Dwaj przyjaciele znają się na komputerach na tyle dobrze, że potrafią uruchomić czat. Tak oto poznają tajemniczego hakera. Udaje im się go zlokalizować, więc postanawiają go odwiedzić. Na miejscu zaczyna dziać się coś dziwnego.
Jeśli lubicie science fiction nastawione na gęsty klimat, a nie na efekty specjalne, to obejrzyjcie „The Signal”. Jest tutaj nawet trochę akcji, ale zarazem jest to też najsłabszy fragment przez to, że twórcy chyba zapomnieli, jak się wyłącza spowolnienie obrazu. Jeśli lubicie mind-fucki, mylenie tropów, tajemnicze zjawiska, to też zobaczcie „The Signal”. Wiadomo – zakończenie można przewidzieć, ale po drodze kilkukrotnie poddacie w wątpliwość swoją pewność. Polecam sprawdzić na sobie.