Twórcy postanowili wyjątkowo tanim zagraniem wkurzyć fanów na całym świecie, a ja z każdym kolejnym sezonem zastanawiam się, dlaczego w ogóle to oglądam. UWAGA BĘDĄ SPOILERY DOTYCZĄCE FINAŁU SEZONU WŁĄCZNIE.
"The Walking Dead" to taki serial, w którym ludzie, szukając schronienia przed zombiakami, głównie chodzą po lasach, a od czasu do czasu zatrzymują się na farmie lub więzieniu. Ten brak zmian w otoczeniu (dlaczego nie ruszą się gdzieś dalej?) i powtarzane te same motywy w fabule sprawiły, że serial o zombie szybko zamienił się w telenowelę. To moje guilty pleasure. Raz na jakiś czas odcinki nabierają tempa, jest w nich trochę emocji, ale za chwilę znowu wracają do punktu wyjścia. Nie tylko zombie tutaj nie mają mózgu, ale także wielu głównych bohaterów, dzięki którym mamy takie cudowne zwroty akcji. Mógłbym długo się tak wyzłośliwiać, ale może innym razem. Przejdźmy do finału.
Producenci i aktorzy długo pompowali balonik oczekiwań odnośnie zakończenia sezonu. Opowiadali jaki jest niesamowity, że to najlepszy odcinek w historii serialu. Od dawna było też wiadomo, nawet dla tych, którzy nie znają komiksu, że w ostatnim odcinku pojawi się nowy złoczyńca Negan. Miał pozamiatać i zabić kogoś z głównych bohaterów swoim kijem bejsbolowym. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
W odcinku finałowym z pewnością udało się twórcom zbudować atmosferę grozy, czego tutaj tak często brakuje, a przecież to serial o zombie. To już nie umarlaki są głównym zagrożeniem, a inni ludzie - wkraczamy w coraz głębszą postapokalipsę. Powstają kolejne osady rządzące się swoimi prawami, nawiązują ze sobą współpracę i walczą. Świat budzi się na nowo. Rick ze swoją już nie tak liczną ekipą, po kolejnych wygranych bitwach, poczuł się niezniszczalny. Gdy spotyka pierwszą blokadę na drodze, to jeszcze się odgraża. Gdy widzi kolejne - powoli traci pewność siebie. Jeżdżenie od blokady do blokady - niby nic, a wzbudzało emocje takie jakie powinno, także dzięki nowym protagonistom. Wygląda na to, ze nowi aktorzy zaczęli być brani z castingów, a nie z łapanki. Dużo słabiej wypadł wątek Morgana i Carol. O ile on był sobą, to z nią w kilka odcinków stało się coś dziwnego i z baby z jajami przerodziła się w słabą postać. Jeśli ma to dalej tak wyglądać, to lepiej żeby nie przeżyła. Ich wspólne sceny, poza ostatnią, były słabymi wypełniaczami. Dopiero na końcu, gdy przyjechali rycerze na koniach (!) pojawiło się światełko nadziei na coś nowego. Jednak jak sięgnę pamięcią i przypomnę sobie pierwsze sceny z Michonne, to była ona mroczna, tajemnicza i odróżniająca się od pozostałych. Szybko ją przerobili w jedną z kilku typowych bohaterek.
Umówmy się, nikt nie czekał na wątek Morgana i Carol, a na Negana i śmierć jednego z bohaterów. Nowy wróg Ricka i jego ekipy wypadł więcej niż przyzwoicie. Aktor dobrze wszedł w rolę i można tylko ubolewać nad tym, że w serialu nie może paść żadne przekleństwo, bo w komiksie klął strasznie. Podobnie jest zresztą ze scenami rozbieranymi. Sceny gore mogą oglądać wszyscy, ale usłyszeć soczyste przekleństwo i pokazać nagą pierś - wykluczone. Ot, USA.
Po wygłoszeniu płomiennego przemówienia i zburzenia pewności siebie u Ricka, przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali, a więc ubicie jednego z głównych bohaterów. Takiego wała! Twórcy zafundowali żałosny cliffhanger i każą czekać na następny sezon. Pewnie liczą na telenowelę między sezonami jak to było ze śmiercią jednego z bohaterów w "Grze o tron". Zamiast ciekawości wzbudzili jednak irytację. To jakby zapowiadali, że dostaniemy prezent, a w dniu przekazania stwierdzili, że wiecie co, jednak za rok wam go damy. Nawet nie wiadomo, czy zginął ktoś ze starej ekipy. To bardzo brzydkie zagranie i gdybym nie oglądał serialu głównie "dla jaj", pewnie zakończyłbym na tym odcinku. Teraz wchodzi drugi sezon "Fear The Walking Dead" - spin-off, który póki co jest lepszy od serialu-matki.
ps. W kilku scenach pojawia się Trevor z GTA 5!