Trudno uwierzyć, że ten film zrobił 71-letni dziadzio. „Wilk z Wall Street” aż kipi od energii. To bardzo szybki rollercoaster, który zwalnia tylko na chwilę, gdy jest na górze. Sekundę później zjeżdża z jeszcze większą prędkością. Martin Scorsese zrobił film na własnych warunkach, nie poszedł na żadne ustępstwa, świadomie rezygnując z płomiennego przemówienia ze sceny na rozdaniach Złotych Globów i Oscarów. Bo gejowskiej orgii, publicznej masturbacji (i wychwalania jej zalet) oraz oddawania czci hedonistycznemu życiu, narkotykom i szczaniu na flagę USA konserwy z jury prestiżowych nagród nie kupią. Nie zmienia to w niczym faktu, że to jeden z najlepszych filmów ostatnich lat.
„Wilka z Wall Street” rozpoczyna kłamliwa reklama domu maklerskiego. Chwilę później widzimy naćpanego milionera Jordana Belforta, który ma problem… z wylądowaniem helikopterem. Czas się cofnąć w czasie i pokazać, jak to się wszystko zaczęło. Scorsese daruje sobie długi wstępniak. Nie pokazuje czasów, gdy Belfort pracował jeszcze jako dostawca mięsa. Od razu rzuca swojego bohatera na Wall Street. Tam Belfort bardzo szybko przeistacza się z lekko nieśmiałego maklera marzącego o milionach w hedonistę, który spędza zarówno czas wolny jak i czas w pracy na ćpaniu, wydawaniu kasy na przedziwne zachcianki, pieprzeniu setek dziwek (zostały one nawet podzielone na trzy kategorie) i organizowaniu hucznych imprez. O tym właśnie jest ten film. Czysty hedonizm.
W jednej ze scen Belfort mówi, że „imprezują jak degeneraci”, ale to nawet w połowie nie oddaje tego, co maklerzy oszuści robią ze swoimi pieniędzmi. Przygody paczki kumpli z „Kac Vegas” to jest pryszcz przy wyczynach Belforta i znajomych. Porównanie nie jest takie znowu od czapy, bo „Wilk z Wall Street” to komedia. Piekielnie wulgarna, ale komedia, a nie „biograficzny, dramat, kryminał” jak podpowiada Filmweb.
Martin Scorsese i Terence Winter razem robią “Zakazane imperium”. Sam Winter wcześniej pisał scenariusz do „Rodziny Soprano” – jednego z najlepszych seriali wszech czasów. Scorsese przez wiele lat był uważany za jednego z najwybitniejszych reżyserów bez Oscara na koncie. Gdy już dostał go za „Infiltrację”, to mówiło się, że to nagroda tak naprawdę za całokształt. Teraz panowie spotkali się przy wspólnym filmie. To nie mogło się źle skończyć. „Wilk z Wall Street” to najlepszy film Scorsese od czasów „Chłopców z Ferajny”, lepszy od „Kasyna”.
Tak jak kiedyś ulubionym aktorem reżysera „Taksówkarza” był Robert De Niro, tak teraz palmę pierwszeństwa przejął Leonardo DiCaprio. To już piąta ich wspólna produkcja. Widać pewne podobieństwo u obydwu panów, jeśli chodzi o szczęście co do nagród. Leonardo DiCaprio to obecnie najwybitniejszy aktor bez Oscara na koncie. Teraz też go nie dostanie. Bo jak to tak? Oscara dać komuś, kto przez większość filmu obraża potęgę USA? Gra człowieka, który oszukał może nawet miliony ludzi? To się nie godzi! Ale walić ich. W końcu się zreflektują i Leo dostanie swoją nagrodę – tak jak Scorsese - że niby za jakiś film, a tak naprawdę za całokształt. Rola Jordana Belforta to „życiówka” DiCaprio. Film mógłby równie dobrze posłużyć jako demonstracja możliwości aktora. Gra tam wszystko, co aktor zagrać może. W jednej scenie jest nieśmiałym maklerem, który dziwi się jak można pracować pod wpływem narkotyków, chwilę później przeistacza się w wielkiego mówcę, żałosnego ćpuna, skruszonego oszusta, bawidamka, wściekłego maklera. W pewnych momentach jego mimika przypomina Jima Carreya.
DiCaprio rządzi i dzieli, bierze na siebie ciężar całego filmu, ale reszta obsady także nie jest z przypadku. Szkoda, że nie znalazło się więcej miejsca w fabule dla Matthew McConaughey. Aktor wciela się w ekscentrycznego mentora Belforta. Widzimy go może w dwóch scenach, ale i tak nie daje o sobie zapomnieć. Nikt tak jak on nie potrafi mówić o konieczności częstej masturbacji i udawać skrzyżowanie goryla z bluesmanem.
W pierwszego współpracownika Belforta wcielił się Jonah Hill. Aktor – zagadka. Jeszcze trzy lata temu wszyscy wieszczyli mu karierę przypominającą ścieżkę Bena Stillera. Przyszedł „Moneyball” i nominacja do Oscara. Teraz „Wilk z Wall Street” i kolejna udana rola.
Nie wiem, czy to Terence Winter, czy to po prostu znak czasów, ale sporo tutaj aktorów znanych z popularnych seriali. Wypatrujcie bohaterów takich seriali jak „Zakazane imperium”, „The Walking Dead”, „Zdarzyło się jutro” czy „Przyjaciele”.
„Wilk z Wall Street” to najdłuższy film w dorobku Martina Scorsese. Trwa niemal 3 godziny, ale ten czas mija bardzo szybko. Tam ciągle coś się dzieje. Od jednego ekstremalnego pomysłu do drugiego. O tempo filmu, poza samym scenariuszem, dba dynamiczna praca kamery i nowoczesny, nietypowy montaż. Na tej produkcji zwyczajnie nie można się nudzić. Trzeba być przygotowanym na nieprzyzwoite żarty, niepoprawność polityczną w co drugiej scenie i gloryfikację stylu życia „po trupach do celu”.
Film Scorsese nie zawiera w sobie morału, nie mówi, że to co ci wszyscy oszuści robią jest złe i musi się źle skończyć. Film został oparty na faktach, więc silenie się na takie coś byłoby oszustwem wobec prawdziwego Belforta. Ten znowu pnie się w górę. Na fali popularności filmu, w USA ma powstać reality show z nim w roli głównej. Były makler i oszust będzie doradzał jak wyjść z finansowego dołka. Już teraz wygłasza odpłatne wykłady i zajmuje się coachingiem. Filmowców niedawno skrytykowała Christina McDowell córka byłego współpracownika Belforta: "Jesteście niebezpieczni. Wasz film to lekkomyślna próba udawania, że takie historie są zabawne. Nawet wtedy, kiedy nasz kraj stoi na skraju kolejnego skandalu z Wall Street. Czy naprawdę chcemy zatracić się w kolejnych „sekseskapadach” i kokainowych balangach fałszywych finansistów? Przecież to właśnie ich zachowanie powaliło Amerykę na kolana. Nie chcę nawet wspominać o niezrozumiałym sposobie, w jaki wasz film degraduje kobiety, jaką mizoginiczną, zacofaną wiadomość przekazuje młodym mężczyznom". Christina namawia do bojkotu filmu i jednocześnie zapowiada, że wkrótce wyda książkę z własnymi wspomnieniami. Cwaniara. Dobry znalazła sposób na promocję. Ale, czy przypadkiem swoimi słowami oburzenia dodatkowo was jeszcze nie zachęciła?
Do wczoraj uważałem, że żaden film nie jest w stanie pobić „Grawitacji” w moim rankingu najlepszych filmów 2013 roku. Teraz mam problem i pozostaje te dwie zupełnie różne produkcje uznać za równie genialne. „Grawitacja” wygrywa oglądana w 3D na wielkim ekranie. Może jednak sporo stracić, gdy ją sobie odświeżę w domowych warunkach. Ten problem nie dotyka „Wilka z Wall Street”. Na bank go zobaczę jeszcze raz. Albo dziesięć.
10/10