Do dzisiaj dobrze pamiętam moment kiedy po raz pierwszy zobaczyłem intro Resident Evil. Była to zarazem jedna z najgłupszych jak i najwspanialszych rzeczy jakie dane było mi obejrzeć na ekranie mojego komunijnego telewizora. Sama gra okazała się czymś jeszcze lepszym i przyczyniła się do mojej fascynacji konsolowymi straszakami. Niestety pozostały mi jedynie wspomnienia bo gry tego typu należą do przeszłości. Dlatego korzystając z okazji jaką jest temat tego tygodnia, postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze na temat jednego z moich ulubionych gatunków gier wideo.
Dla porządku postaram się wytłumaczyć czym moim zdaniem są survival horrory. Gry tego typu są połączeniem przygodówek, gdzie rozwiązujemy różnego rodzaju zagadki z elementami grozy. Kolejnym ważnym elementem produkcji tego typu jest niewygodne sterowanie przypominające prowadzenie czołgu. Dzięki niemu potyczki z wrogami stają się trudniejsze i naszym zadaniem nie jest zabicie wszystkich przeciwników a przetrwanie. Dodałbym do tego jeszcze atmosferę grozy i ciągłe poczucie zagrożenia. Innymi słowy survival horrory to produkcje gdzie nie jesteśmy łowcą lecz zwierzyną. Osobiście jestem zwolennikiem teorii, że do określenia czy dana gra jest survival horrorem czy też nie najlepiej posłuży nam wyczucie. W moim wypadku największe znaczenie ma klimat połączony z uczuciem, że konfrontacja z wrogami jest ostatecznością, która niesie ze sobą zagrożenie i możliwość utraty postępów w grze. Można powiedzieć, że linia pomiędzy survival horrorami a innymi wariantami gier grozy jest dość płynna. To czy potraktujemy daną grę jako survival horror czy też użyjemy do opisanie jej innych słów zależy tylko od nas. W mojej interpretacji gry takie jak Layers of Fear, Dead Space czy Outlast nie są survial horrorami ale zawierają elementy charakterystyczne dla tego podgatunku gier wideo. Pierwsza i trzecia gra są czymś co kategoryzuje jako youtubeowe straszaki. Produkcje gdzie ograniczamy się jedynie do roli widza oglądającego coś przypominającego seans w domu grozy. Nie jesteśmy tak naprawdę aktywnym uczestnikiem wydarzeń i nie mamy jak walczyć o przetrwanie. Dead Space z kolei kładzie zbyt duży nacisk na akcję i eksterminację wrogów. Jesteśmy zbyt sprawni, oddano w nasze ręce zbyt wiele metod walki z wrogiem i co najgorsze zabijanie potworów jest satysfakcjonującym elementem rozgrywki a nie przymusem. Dlatego też jeśli ktoś ma inne zdanie na ten temat to moje wywody uzna za strzał kulą w płot. W takim wypadku dałoby się nawet uznać, że survival horror ma się całkiem dobrze. W końcu jeśli podciągniemy pod ten gatunek gry takie jak Until Dawn, SOMA, Resident Evil Revelations 2, Bloodborne, Dying Light czy Doom to trudno narzekać na brak dobrych tytułów. Ja po prostu mam trochę inne oczekiwania w stosunku do gier które określam mianem survival horrorów.
Za początek gatunku można uznać pierwszą odsłonę cyklu Alone in the Dark. Wydany w 1992 roku tytuł traktowany jest jako pierwszy trójwymiarowy survival horror. Prawdą jest jednak, że już wcześniejsze produkcje można by potraktować jako początek tego podgatunku gier. Najlepszym tego przykładem jest wydana na NESa gra RPG zatytułowana Sweet Home. Dzieło Capcom spełnia prawie wszystkie kryteria niezbędne do uznania go za survival horror. Dodatkowo Resident Evil – inna gra Capcom, odpowiedzialna za boom survival horrów jest duchowym następcą Sweet Home, który swój żywot zaczął jako sequel gry z 1989 roku. Gra znana w Azji jako Biohazard jest tym co uznać można za początek epoki survival horrorów. Świętujący swoje 20-lecie Resident Evil przyniósł nam masę klonów i podróbek. Część z nich to niegrywalne szroty jak Martian Gothic czy The Ring: Terror's Realm. Obok nich jest jeszcze masa solidnych produkcji w stylu Dino Crisis, Galerians i Parasite Eve. Do tego jeszcze prawdziwe perły jak Silent Hill, Project Zero czy Siren. Złote lata dla survival horrorów przypadają na czasy PlayStation i PlayStation 2. To właśnie konsole Sony dostały prawie wszystkie gry warte uwagi. Nie należy jednak zapominać o tym, że GameCube było systemem na którym zadebiutował remake Resident Evil, Resident Evil Zero i Resident Evil 4. Do tego arsenału dorzucić trzeba jeszcze genialne Eternal Darkness i otrzymujemy solidny zbiór straszaków. Osobiście uważa jednak, że to PlayStation 2 jest systemem najhojniej obdarowanym przez twórców survial horrorów. Silent Hill 2, Project Zero 2, Forbidden Siren czy Haunting Ground zaspokoją każdego rządnego wrażeń gracza. Kolejna generacja konsol odwraca sytuację o 180 stopni. PlayStation 3 i Xbox 360 nie mają zbytnio czym się pochwalić jeśli chodzi o gry podobne do Resident Evil. Cykl Silent Hill zostaje oddany w ręce zachodnich deweloperów co skutkuje niezbyt interesującymi grami. Resident Evil przechodzi na model action horror, i serwuje nam rozgrywkę w przymusowej kooperacji. Remake Forbidden Siren wypada całkiem fajnie ale „amerykanizacja” japońskiej produkcji przywodzi na myśl rimejki horrorów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jest fajnie ale brakuje klimatu i magii oryginału. Zauważalna jest obecność coraz to większej liczby gier wzorujących się na Resident Evil 4 i przechodzących w stronę gier akcji. Przykładem tego jest Dead Space, Shadows of the Damned i The Evil Within. Sztandar crapowatych reprezentantów gatunku jest dzielnie podtrzymywany przez potworki takie jak Amy. Najsmutniejsze jest jednak to, że Silent Hill 2 i 3 otrzymują tragiczną edycję HD, która to jest potwarzą dla fanów. Wii trzymało się trochę lepiej bo Nintendo nabyło prawa do cyklu Project Zero a mniejsi wydawcy eksperymentowali z tytułami takimi jak Cursed Mountain Silent Hill: Shattered Memories czy Calling. O obecnej generacji konsol nie ma co wspominać a rynek PC jest obecnie zdominowany przez to co nazywam youtubeowymi straszakami. Najbliższe lata nie przyniosą powrotu gatunku bo obecnie modne jest odcinanie kuponów od P.T. i robienie straszaków dla PewDiePie i innych internetowych celebrytów.
Po króciutkiej historii gatunku chciałbym skupić się na powodzie do napisania tego tekstu. Kwestii tego, że moim zdaniem survival horrory są zapomnianym gatunkiem gier wideo. Jest to o tyle dziwne, że nie tak dawno miały miejsce premiery dwóch gier należących do kultowych cykli gier grozy. Chodzi oczywiście o Resident Evil i Project Zero (znane też jako Fatal Frame). Z tej perspektywy mój argument o tym, że survival horrory są martwe wypada trochę blado.
Wychodzi na to, że gadam bzdury i przesadzam bo w styczniu na prawie każdym z możliwych systemów wylądował Resident Evil Zero. Produkcja ta bez wątpienia trzyma się formuły wypracowanej w pierwszej odsłonie cyklu. Nawet mimo najszczerszych chęci nie mógłbym tej gry przedstawić jako reprezentanta horrorów innego rodzaju. Moim zdaniem premiera remastera 14. letniej gry jest raczej dowodem na to jak kiepsko ma się mój ulubiony podgatunek przygodówek. Nikt nie wmówi mi że ekscytowanie się nadchodzącymi rimejkami starych gier, nawet jeśli są tak dobre jak Resident Evil 2 jest lepsze od wyczekiwania na jakieś nowe produkcje. Dla mnie chłodne przyjęcie i raczej kiepskie wyniki sprzedaży Project Zero: Maiden of Black Water są dowodem na to że gry tego typu nie pojawią się już w segmencie produkcji AAA. Gracze w swojej masie nie chcą survial horrorów a olbrzymi wydawcy nie są zainteresowani niszowymi rynkami.Sytuacja w której Silent Hill zobaczymy prędzej na automacie do pachinko niż na dysku PS4 jest najlepszym dowodem tego zjawiska.
Dlatego też można śmiało powiedzieć, że coś czego obawiałem się od 2009 roku stało się smutną rzeczywistością. Survival horror jest jednym z gatunków gier, które już nigdy więcej nie powrócą. Nie chcę się bawić w spekulowanie na temat przyczyn śmierci tego typu przygodówek. Powiem tylko, że moim zdaniem mieszanka postępu technologicznego, oczekiwań graczy i sukces Resident Evil 4 wykończyły klasyczne survival horrory. Większe możliwości obliczeniowe kolejnych generacji konsol zniosły z twórców ograniczenia, które stały się duszą tego typu gier. Lepsza oprawa graficzna sprawiła, że wyobraźnia graczy nie była już tak aktywna i nie wyobrażaliśmy sobie już zlepku pikseli jako koszmarnego potwora. Opanowanie tego jak programować sterowanie pozwoliło na zastąpienie niewygodnego i ślamazarnego modelu postaci czymś dającym większą swobodę i możliwość reakcji. Wszystkie te zmiany oddały w ręce deweloperów zestaw narzędzi pozwalających na pójście w nowych kierunkach. Każdy kolejny survival horror nie musiał już wyglądać jak klon Resident Evil, gdzie zombie zostały zamienione przez wampiry albo kosmitów. Napięcie martwienia się o utratę postępów w grze przestawało istnieć dzięki popularyzacji systemu autosave i checkpointów. Wszystkie ułatwienia były jednak problemem. W grach tego typu nie miało przecież chodzić o to by ułatwiać graczowi życie. Nie po to męczyliśmy się z nielogicznymi zagadkami, dziwnymi ograniczeniami czasu i okropnym sterowaniem by w sequelu ktoś trzymał nas za rączkę. Wydaje mi się, że z czasem w survial horrorach było coraz mniej motywu przetrwania i „zawdzięczamy” to coraz to wyższym standardom i nowocześniejszymi systemami do grania.
Cudowny postęp technologiczny wiąże się jednak ze znacznym zwiększeniem kosztów produkcji gier. Projekty opłacalne przy stosunkowo skromnych wydatkach z czasów PlayStation nie mają racji bytu w sytuacji gdy koszt ich wytworzenia przewyższa zakładane dochody. Fani gier tego typu nie byli jednak na tyle liczni by móc racjonalizować inwestycje w kolejne survival horrory. Jednocześnie potencjał rynku zwiększył się wielokrotnie czego dowodem był olbrzymi sukces Resident Evil 4. Gra mająca swoje korzenie w klasycznych survival horrorach przeobraziła się w produkcję zapożyczającą wiele elementów gier akcji. Produkcja ta trafiła zarówno do fanów gier grozy jak i osób zainteresowanych trzecioosobowymi strzelankami. Taka kombinacja przyniosła Capcom olbrzymią ilość pieniędzy ale jednocześnie stała się początkiem nowej formuły naśladowanej przez innych wydawców. Modernizacja gameplayu i zbyt duże nastawienie na akcje były gwoździem do trumny survival horrorów. Nie znaleziono innej metody na tworzenie tego typu gier. Kolejne produkcje albo przechodziły na model gier akcji jak Resident Evil (notabene za kilka miesięcy premierę ma Umberlla Corps – multiplayerowy, drużynowy shooter w uniwersum Resident Evil) albo popadały w zapomnienie i kończyły swój żywot jako niszowe produkcje jak Silent Hill czy project Zero.
Przynajmniej ja tak tłumaczę sobie wymarcie jednego z moich najukochańszych gatunków gier. Moda na klony i podróby Resident Evil sprawiła, że gracze się wypalili. Recenzentom przejadło się granie w podobne do siebie produkcje. Gry wypadały blado w porównaniu do szczytowego osiągnięcia jakim bez wątpienia jest Silent Hill 2. Masa drobniejszych czynników przyczyniła się do tego, że w pewnym momencie ktoś po prostu przestał bawić się w robienie tego typu gier.
Całą sytuację przyrównałbym do japońskich horrorów wywodzących się z V-Cinema (japoński odpowiednik direct-to-video). Sukces filmów Ring i Grudge przyniósł masę naśladowców. Filmy tego typu opanowały cały świat i przebiły się nawet do Hollywood. W przeciągu kilku lat wszyscy już mieli tego typu produkcji dość i ten typ horrorów ustąpił miejsca czemuś innemu. Jasne że japońskie horrory tego typu jeszcze od czasu do czasu powstają. Nie są one jednak tak popularne jak niegdyś, zazwyczaj są odcinaniem kuponów od rozpoznawalnych serii i nie pozostają wierne formule pierwowzorów. Może bredzę ale widzę mnóstwo paraleli pomiędzy tymi dwoma przypadkami. W każdym razie postęp zabija te gatunki, których siła wynika po części z ograniczeń technologicznych i finansowych.
Nie chcę żeby ten tekst o zapomnianym gatunku gier wideo miał wyłącznie charakter narzekania i płakania za grami których czas już przeminął. Nie miałem jednak zamiaru bawić się w tekst na temat historii gatunku ani prognozowanie na temat przyszłości. Tego typu artykułów jest masa w internecie i sam miałem okazję kilka z nich napisać i nie lubię się powtarzać. Dlatego też całość stała się raczej chaotycznymi przemyśleniami na temat tego co stoi za takim a nie innym stanem rzeczy. Survival Horrory są interesującym przykładem tego jak rozwój technologi wpływa na poszczególne gatunki gier wideo. Coś nie do pomyślenia kilkanaście lat temu jak wielkie otwarte światy staje się normą. Jednak wraz z postępem pewne rzeczy odchodzą i trzeba się z tym pogodzić. Fanom gatunku pozostaje zawsze masa świetnych produkcji a także nadzieja, że projekty takie jak Back in 1995 pozwolą nam choć na chwilę powrócić do starych dobrych czasów, gdy dwóch przeciwników na ekranie było poważną przeszkodą.