"Obyś żył w ciekawych czasach" mówi stare porzekadło. 2020 to ciekawy rok, bez dwóch zdań. Na polu muzyki oznaczał głównie odwołane koncerty (i ogromne strat w branży) oraz wzmożoną kreatywność muzyków wypływających z siebie kolejne single i albumy. Jak co roku zamierzam podsumować - subiektywne jak nie wiem! - mijające 12 miesięcy pod kątem najciekawszych muzycznych premier. Ale skoro rok był dziwny, to moje zestawienie też będzie inne niż poprzednimi razami.
Miałem problem z wybraniem tego jednego jedynego albumu roku. Nie dlatego, że wyszły same słabe płyty, ale dlatego, że żadna nie wyróżniła się na plus na tyle, by wyraźnie wyprzedziła pozostałe (choć gdybym absolutnie musiał wskazać zwycięzcę, byłby to albo Greg Puciato albo chłopaki z Bring Me The Horizon). Z tego powodu podzieliłem finalistów na 6 kategorii, a w każdej mogło znaleźć maksymalnie 5 albumów, a jeden został określony jako ten najlepszy. Kategorie są płynne i to, że jakiś zespół czy wykonawca wylądował tu, a nie tam, jest kwestią mojego widzimisię i nie oznacza, że nie pasowałby gdzie indziej. Więc miejcie otwartą głowę. Zapraszam!
Jazz Maynard to prawdziwy "człowiek orkiestra". Równie dobrze radzi sobie z trąbką, spluwą i najtrudniejszym zamkiem. Kiedy intryga wymusza na nim powrót do rodzimej Barcelony będzie musiał szybko zorientować się kto i jakie rozdaje teraz karty.
Tytuł tej recenzji niektórym da jako taki pogląd na to, jak odebrałem film Whiplash. Ale oczywiście zamierzam tą chwytliwą linijkę mocno rozwinąć, byście zrozumieli, dlaczego warto wybrać się do kina. Whiplash to jazzowy standard stworzony przez kompozytora i saksofonistę Hanka Levy'ego, ale jest to też nazwa obrażeń spowodowanych nagłą siłą działającą na kręgi szyjne. Film pożycza swój tytuł od tego jazzowego pojęcia, choć motyw obrażeń i cierpienia jest tu aż nad wyraz istotny.
Ostatnimi czasy wielu artystów zabrało się za jazz. W ciągu ostatnich kilku lat różni wykonawcy zdobyli popularność, fanów, a także zaskarbili sobie przychylność krytyków (chociaż jak wiemy, zdanie tych ostatnich wcale nic musi interesować wziętych muzyków). Mowa tu oczywiście o rodzaju, który w mediach został określony jako „future-jazz”, charakteryzujący się użyciem brzmień elektronicznych i większą ilością improwizacji całego zespołu. Rozwój tego nurtu wyodrębnił zróżnicowane podejścia i sposoby tworzenia, ale wszystkie można wrzucić do worka z etykietą „nu-jazz”, to znaczy połączenie klasycznej formy z elementami zupełnie odrębnych stylów.