Tytuł tej recenzji niektórym da jako taki pogląd na to, jak odebrałem film Whiplash. Ale oczywiście zamierzam tą chwytliwą linijkę mocno rozwinąć, byście zrozumieli, dlaczego warto wybrać się do kina. Whiplash to jazzowy standard stworzony przez kompozytora i saksofonistę Hanka Levy'ego, ale jest to też nazwa obrażeń spowodowanych nagłą siłą działającą na kręgi szyjne. Film pożycza swój tytuł od tego jazzowego pojęcia, choć motyw obrażeń i cierpienia jest tu aż nad wyraz istotny.
Zapewne widzieliście plakat tej produkcji - prosty czarny projekt bazujący na lawinie pozytywnych cytatów z różnych recenzji. Często takie zagrywki są tanim sposobem na przyciągnięcie widza, ale na szczęście w przypadku Whiplash te pochwały są jak najbardziej zasłużone. A wydaje się, że film o ambitnym młodym muzyku (albo sportowcu, albo prawniku...) chcącym osiągnąć wielkość będzie oczywisty, a przez to nudny. Znacie to: jest chłopak z talentem, idzie pobierać nauki u mistrza, wszystko idzie jak po grudzie, potem jest zwrot akcji, a w finale obaj muszą się spotkać podczas swego rodzaju pojedynku. Whiplash ma to wszystko, ale reżyser i scenarzysta Damien Chazelle w tak niesamowicie umiejętny sposób połączył banały z nieoczywistymi zwrotami akcji i obezwładniającą dawką emocji, że trudno się nie zachwycać.
Miles Teller gra dziewiętnastoletniego Andrew, który dostał się do najlepszej muzycznej szkoły w Nowym Jorku i za wszelką cenę pragnie stać się jednym z wielkich perkusistów jazzowych. Pomocą i przeszkodą na drodze do celu będzie Terence Fletcher, onieśmielający (pierwsza reakcja orkiestry na jego wejście jest bezcenna) dyrygent i szef uczelnianego zespołu. Fletcher zauważa iskrę talentu u Andrew i w efekcie spada na niego z mocą tysiąca homofobicznych, wulgarnych i wdeptujących w ziemię docinek na minutę. Poleją się łzy i krew, będą lecieć bluzgi i drzazgi, a talent będzie skwierczał. Zderzenie tych dwóch postaci daje filmowi szalonego pędu punktowanego przez wyrafinowane bębnienie (bo jak ktoś nie ma talentu, to gra rocka - oto jedna z lekcji zapewnianych przez Whiplash).
Whiplash to film o muzyce, który ogląda się na rasowy dreszczowiec. To kameralny dramat o ładunku emocjonalnym wielokrotnie przewyższającym wszystkie wybuchowe letnie blockbustery. To jednocześnie tragedia i komedia. To film, który wszystkim każde docenić jazz, nawet jeśli na co dzień nie przepadają za tego typu muzyką. Whiplash to po prostu rzecz absolutnie fantastyczna.
Kto by pomyślał, że po występie w sympatycznie durnowatym Project X (to było moje pierwsze zetknięcie z tym chłopakiem), Miles Teller stanie się tak dobrym aktorem? Że dorówna re-we-la-cyj-ne-mu J.K. Simmonsowi? Ten facet wygląda tu jak wkurzony na cały świat kciuk, ale ma prezencję prawdziwego Dartha Vadera i roztacza taką aurę, że respekt czują nie tylko postacie, ale i widzowie. Obie role cudowne, dialogi świetnie napisane, montaż taki, że kopara opada (Teller sam gra na bębnach, ale tak niesłychanie dobry stał się w dużej mierze dzięki montażowi właśnie), a wodzenie widza za nos, podtykanie wątków i scenek, które powinny mieć dużo ważniejszy wpływ na fabułę, jest absolutnie bezcenne.
Łatwo się zatem domyślić, że bardzo podobał mi się ten film. Jest wręcz obrzydliwie dobry. I do tego jest to pełnometrażowy debiut pana reżysera. Smutno mi, że nie jestem taki zdolny. Idźcie do kina i przekonajcie się o tym samym :)