Guy Ritchie zaczął swoją filmową karierę od pokazywania cwaniaków-gangsterów z dziwnymi akcentami (Porachunki i Przekręt) i po 22 latach wrócił do źródła. Oczywiście po drodze w jego filmach było sporo elementów tego charakterystycznego stylu (np. Rock'n'Rolla, fragmenty obu Sherlocków Holmesów, ba - nawet niedoceniany Król Artur miał sporo gangsterskiego luzu), ale dopiero Dżentelmeni wyglądają jak trzeci odcinek sagi rozpoczętej przez Ritchiego pod koniec lat 90-tych. Dostajemy świetną intrygę, mądrze zaburzoną chronologię akcji, dobre dialogi, trochę montażowych sztuczek, przemoc na wesoło i gęstą, londyńską atmosferę.
Film zaczyna się pod koniec, bo tak jest ciekawiej. Do baru wchodzi grany przez Matthew McConaugheya Mickey Pearson. Mickey jest Amerykaninem, który w Wielkiej Brytanii zarabia fortunę nadzorując zbudowane przez siebie imperium marihuanowe. Wszyscy ludzie na szczycie muszą obawiać się ataków, szczególnie w tak niegościnnym otoczeniu jakim jest londyński półświatek i szczególnie, gdy pojawia się plotka, że "król trawy" zamierza abdykować. Jednak Mickey wygląda, jak by się niczego nie obawiał, aż tu nagle koleś, broń, strzał. Nie żyje? Dowiemy się za ok. 90 minut.
Kryptonim U.N.C.L.E. to historia o szpiegach, a zawarty w tytule skrótowiec oczywiście się rozwija w przesadnie skomplikowany sposób (United Network Command for Law and Enforcement). W latach 60-tych był to serial typu "spy-fi", który zgarnął kilka nominacji oraz statuetek i doczekał się komiksowej adaptacji. Z kolei w 2015 roku milczący od 4 lat Guy Ritchie firmuje swym nazwiskiem kinową wersję serialu. Czy taka popkulturowa archeologia się sprawdziła?
W duchu wychodzenia naprzeciw krótkiemu czasowi koncentracji przeciętnego internauty: tak, sprawdziła się. Guy Ritchie zrobił zgrabny, zabawny, wciągający i bardzo elegancki film. Kryptonim U.N.C.L.E. wpisuje się w ten rok jako kolejna udana szpiegowska produkcja (Kingsman, Agentka i Rogue Nation wszystkie zbierają pozytywne recenzje od krytyków i widzów), a przecież premiera nowego Jamesa Bonda wciąż przed nami... Fani gatunku powinni być bardzo zadowoleni. A teraz konkrety.
Druga część przygód Sherlocka Holmesa autorstwa Guya Ritchiego miała być jednym z filmów, które uratują rok 2011. Jeden z najbardziej medialnych tytułów minionych dwunastu miesięcy pojawił się wreszcie w polskich kinach i teraz każdy może ocenić ile jest wart – ja też, więc niniejszym to czynię. Od razu oznajmiam, iż Gra Cieni to film dobry, choć moim zdaniem pod kilkoma względami słabszy od poprzednika, więc w odróżnieniu od tekstów fsm i Cayacka, trochę ponarzekam i powytykam co mi się nie podobało.
Wybaczcie słaby rym w tytule... :) Raz od wielkiego dzwonu zdarza się w wysokobudżetowym kinie, że nakręcony za potworne pieniądze sequel jest lepszy od nakręconego za potworne pieniądze oryginału. Dzwon grzmotnął z okazji premiery nowego Sherlocka Holmesa. Dla zakochanych w "jedynce" - wizyta w kinie jest obowiązkowa. Dla mniej lub bardziej zawiedzionych "jedynką" - wizyta w kinie zalecana.
Moja skromna osoba należy raczej do tej drugiej kategorii. Pierwszy "Szerlok" był dobrze skrojonym, zabawnym, widowiskowym filmem sprawnie wykorzystującym znaną postać literacką i adekwatną epokę historyczną. Niestety czegoś mu wyraźnie w moim odczuciu zabrakło, bym mógł nazwać produkcję Guya Ritchiego filmem bardzo dobrym. Było tylko nieźle, miejscami dobrze, ale bez geniuszu, którego oczekiwałem. Jakże miłą więc niespodziankę zgotował fanom pan Ritchie przy okazji Gry Cieni...