Sherlock Holmes: Gra Cieni. Nie będziecie zawiedzeni. - fsm - 7 stycznia 2012

Sherlock Holmes: Gra Cieni. Nie będziecie zawiedzeni.

Wybaczcie słaby rym w tytule... :) Raz od wielkiego dzwonu zdarza się w wysokobudżetowym kinie, że nakręcony za potworne pieniądze sequel jest lepszy od nakręconego za potworne pieniądze oryginału. Dzwon grzmotnął z okazji premiery nowego Sherlocka Holmesa. Dla zakochanych w "jedynce" - wizyta w kinie jest obowiązkowa. Dla mniej lub bardziej zawiedzionych "jedynką" - wizyta w kinie zalecana.

Moja skromna osoba należy raczej do tej drugiej kategorii. Pierwszy "Szerlok" był dobrze skrojonym, zabawnym, widowiskowym filmem sprawnie wykorzystującym znaną postać literacką i adekwatną epokę historyczną. Niestety czegoś mu wyraźnie w moim odczuciu zabrakło, bym mógł nazwać produkcję Guya Ritchiego filmem bardzo dobrym. Było tylko nieźle, miejscami dobrze, ale bez geniuszu, którego oczekiwałem. Jakże miłą więc niespodziankę zgotował fanom pan Ritchie przy okazji Gry Cieni...

Nie będę się rozpisywał nad historią ograniczając się do niezbędnego minimum. Watson się żeni i nie ma zamiaru więcej brać udziału w pozornie niekontrolowanych eskapadach swego genialnego, acz zwichrowanego kolegi. Świat Sherlocka Holmesa i jego uparte dążenie do wyjaśnienia zagadki i powstrzymania Zła jednak są zjawiskami zbyt czepliwymi, by się od niech uwolnić. Czyli: panowie znowu działają razem, a po przeciwnej stronie barykady stoi tytan intelektu w osobie profesora Moriarty'ego. Historia skacze z Londynu do kilku lokacji w kontynentalnej Europie, a tłem dla poczynań antagonisty naszego uroczego duetu są polityczne niepokoje na przełomie XIX i XX wieku. Wystarczy napisać, że historia dzięki porzuceniu wątków satanistyczno-okultystyczno-scoobie-doo'owych ma dużo więcej sensu, lepiej się ją odbiera siedząc na wygodnym kinowym fotelu i zdecydowanie nie ma w niej miejsca na zwątpienie w talent scenarzystów. Jest dobrze.

Równie ważna jest ta nieuchwytna strona, którą nazwijmy sobie "ale jak się to wszystko ogląda". Siłą napędową są utarczki między Watsonem i Holmesem, a mrocznemu tłu kontrastem służy naprawdę spora ilość zabawnych scen, niezłych dialogów i humoru sytuacyjnego. Film sprawnie skacze między odkrywaniem kolejnych puzzli, niewymuszonym żartem, a kipiącą od zwolnionego tempa akcją. Holmes znowu jest mistrzem dedukcji, która czasami objawia się w postaci przewidywania przyszłości - nasz wyszokolony w sztukach walki ulicznej Nostradamus wie kiedy kogo w co uderzyć, by wyjść z opresji jedynie z zadyszką. A skoro wspomniałem o zwolnionym tempie - jest w Grze Cieni jedna sekwencja, którą chętnie obejrzałbym jeszcze raz w tym właśnie momencie, po wypiciu herbaty i obejrzeniu wieczorynki drugi raz, a po raz trzeci tuż po wstaniu. I potem znów. Ucieczka z pewnej istotnej fabularnie placówki przez sosnowy las to absolutna techniczna re-we-la-cja (zwróćcie uwagę, że często korzysta się z sylabizowania słów, by podkreślić ich istotność - podkreślam zatem: REWELACJA!). 

O ta scena, której urywki są w zwiastunie.

Reasumując, podsumowując, strzeszczając - Sherlock Holmes: Gra Cieni to wysokiej jakości kino rozrywkowe nie obrażające inteligencji widza. Zagrane przyzwoicie (szkoda, że Noomi Rapace to jedynie tło dla Lawa i Downeya Juniora), technicznie dopracowane widowisko, które co prawda w pierwszej połowie ma trochę trudu z rozwinięciem skrzydeł, ale druga połowa rekompensuje to z nawiązką. Jestem usatysfakcjonowany. Howgh!

fsm
7 stycznia 2012 - 18:48