Kryptonim U.N.C.L.E. to historia o szpiegach, a zawarty w tytule skrótowiec oczywiście się rozwija w przesadnie skomplikowany sposób (United Network Command for Law and Enforcement). W latach 60-tych był to serial typu "spy-fi", który zgarnął kilka nominacji oraz statuetek i doczekał się komiksowej adaptacji. Z kolei w 2015 roku milczący od 4 lat Guy Ritchie firmuje swym nazwiskiem kinową wersję serialu. Czy taka popkulturowa archeologia się sprawdziła?
W duchu wychodzenia naprzeciw krótkiemu czasowi koncentracji przeciętnego internauty: tak, sprawdziła się. Guy Ritchie zrobił zgrabny, zabawny, wciągający i bardzo elegancki film. Kryptonim U.N.C.L.E. wpisuje się w ten rok jako kolejna udana szpiegowska produkcja (Kingsman, Agentka i Rogue Nation wszystkie zbierają pozytywne recenzje od krytyków i widzów), a przecież premiera nowego Jamesa Bonda wciąż przed nami... Fani gatunku powinni być bardzo zadowoleni. A teraz konkrety.
Film stanowi swoisty prolog do wydarzeń pokazanych w telewizji 50 lat temu, można więc oglądać "na czysto". Wyśmienity amerykański agent Napoleon Solo zostaje wysłany do przedzielonego murem Berlina (tak jak w serialu, tu też wszystko dzieje się w latach 60-tych), aby wydostać stamtąd córkę utalentowanego doktora zajmującego się rozszczepianiem atomów i innymi wybuchowymi cudami, na których zależy wielu złym ludziom. Ekstrakcja nie jest stuprocentowo udana, bo na drodze uciekinierom staje Ilja Kurjakin, wyśmienity sowiecki agent. Przeciwnicy są godni siebie (co potwierdza bardzo fajnie nakręcona pierwsza scena akcji z pościgiem godnym Szybkich i wściekłych, ale z trabantem na featuringu), jednak splot okoliczności wszelakich - czyli dużo większe zło, niż kolejne starcie przywódców USA i ZSRR - zmusza panów do współpracy. Ku uciesze widzów, ma się rozumieć.
Historia toczy się wartko, jest miejsce na zwroty akcji (film szpiegowski bez zdrad nie istnieje!), a względnie przewidywalny finał stanowi satysfakcjonującą kropkę nad tym niemal dwugodzinnym "I". Innymi słowy, bawiłem się naprawdę dobrze. Cavill i Hammer to zgrany duet. Ten pierwszy emanuje wczesną "bondowskością" i doskonale wie, że jest we wszystkim lepszy niż większość ludzi. Z kolei Hammer (którego Hollywood ciągle za rzadko wykorzystuje, moim zdaniem) to twardziel o miękkim sercu, doskonały we wszelkiego rodzaju konfrontacjach.
Dwie różne osobowości ścierają się ze sobą przez cały film, co jest zresztą głównym źródłem humoru (scena nocnej ucieczki z portu to prawdziwa perełka). Alicia Vikander, która mocno zaznaczyła swą obecność w Ex Machinie, nie ustępuje chłopakom na żadnym polu. ładna, wrażliwa, ale także odpowiednio przebiegła i zabawna. Po drugiej stronie barykady mamy demoniczną panią przeciwnik, a gdzieś tam na drugim planie widzom dobrze robią Jarred Harris i Hugh Grant. Urodziwa i zdolna obsada, dobrze poprowadzona przez Ritchie'ego.
Kryptonim U.N.C.L.E. jest przy tym niezwykle stylowy: maniery postaci, elegancja Włoch (gdzie dzieje się spora częśc akcji), świetne kostiumy i absolutnie fantastyczny soundtrack (serio, po powrocie z kina przesłuchałem go trzy razy w ciągu dnia: połączenie klasycznych utworów z muzyką Daniela Pembertona to wysoce rozrywkowa mieszanka) robią dużo dobrego. Cała reszta jest po prostu profesjonalna: ładne zdjęcia, dobrze wyreżyserowana akcja i ogólna lekkość całości. Jedyną taką prawdziwą wadą, którą muszę wytknąć, jest bezsensowne montażowe wyjaśnienie pewnych działań pod koniec filmu, bo twórcy przypominają rzeczy, które działy się dosłownie minutę wcześniej. Zupełnie niepotrzebne.
Innymi słowy: szukasz dobrej rozrywki na sierpniowy wieczór, pokładasz wiarę w talent Guya Ritchie'ego (Porachunki i Przekręt nadal są lepsze, ale poziom Sherlocków Holmesów został wyrównany, jeśli nie prześcignięty) i nie przeszkadza ci hollywoodzka płytkość całości, to idź śmiało. Nie zawiedziesz się.
Wszystkie obrazki pożyczone z imdb.com