Nie jestem na czasie.
Więcej niż połowa redakcji wdała się w dyskusję o najnowszym tworze Blizzarda, ja zaś rozsądnie nawet nie próbowałem StarCrafta II odpalić na przedpotopowym (czteroletnim), przegrzewającym się niemiłosiernie monstrum. Stąd argumentów z mojej strony brak i co najwyżej podrzucone screeny mogę pooglądać bądź to przez ramię na monitor kolegów z tvgry zerknąć (i aby fala zazdrości mnie nie zalała czym prędzej wzrok odwrócić).
Bieda mej pecetowej teraźniejszości regularnie w ten sposób podsyca ogień nostalgii do prostszych czasów, kiedy to nie odczuwałem zbyt mocno presji technologicznego wyścigu. Jak dla wielu z pokolenia wczesnych lat 80., ucieleśnieniem tęsknoty do minionych lat stała się poczciwa Amiga (w moim wypadku – model 600). Na ten dopakowany całym 1 MB RAMU majstersztyk ukazała się całkiem słuszna liczba tytułów z górnej półki. Moją dziecięcą uwagę oczywiście przyciągnęły głównie brutalne mordy, eksplozje i litry rozpikselizowanej krwi. Nic dziwnego, więc, że to Cannon Fodder trafiło w moje gusta już od momentu położenia trupem pierwszego wrogo nastawionego ludka.
Sprytu i rozeznania mi jednak brakowało i siłą rzeczy przez kolejne tygodnie rzadko udawało mi się dojść wyżej niż do 5 misji (swoją drogą na tyle trudnej, że do dziś na samo wspomnienie etapu „Nice Set of Bazookas” część mnie w środku umiera). Problem leżał w nieumiejętności sejwowania (!), co wtedy wymagało sporego zaparcia i niesamowitej – z punktu widzenia dziecka – ekwilibrystyki. W grę wchodziło bowiem formatowanie dyskietek (olaboga!). W dobrnięciu do 6 misji nie pomagało też niezdrowe umiłowanie moich rodziców do ścisłej kontroli czasu gry. Zmuszony do wyścigu z zegarkiem (90 minut i ani chwili dłużej!), przez tygodnie szlifowałem pierwsze – umiarkowanie łatwe – etapy. Wstyd przyznać, ale do dziś pamiętam dobrze rozkład chatek na każdym z tych poziomów, kiedy wiedza szkolna, jakże przydatna, o płazach bezogonowych i orogenezie alpejskiej dawno zdążyła z łba wywietrzeć i ulotnić się w siną dal. Cały ten godny podziwu wysiłek po to, aby zobaczyć co jest dalej.
Minęły już prawie dwie dekady i jak do niedawna sądziłem, moje umiejętności przewyższają ówczesnego 9-letniego nooba. Bezpodstawne to były nadzieje. Dzisiaj, nawet z działającym systemem zapisu gry (rozwijam się, nie ma co), przeskoczenie znacznie wyżej ponad rekord z 1993 roku jest dla mnie fizycznie i psychicznie niemożliwe. Cóż wyniosłem z tej życiowej lekcji?
Po rzuceniu granatu lepiej nie stać przy drzwiach!