„Amiga 1000 – pierwszy w historii mikrokomputer wielozadaniowy wykorzystujący graficzny interfejs użytkownika, pierwszy z serii Amiga.” – wikipedia.pl
Przez wiele, wiele lat Amiga była moim marzeniem. Niespełnionym mirażem, kopalnią wspaniałych gier, których na moich podróbkach NES-a nie miałem. Koledzy z komputerami polecali mi to raz peceta, to raz Amigę, ale rzeczy które słyszałem o przyjaciółce zawsze mocniej pobudzały moją wyobraźnię.
Kraków, dnia 17 sierpnia 1992 roku, godz. 15.00. Jeden z nielicznych sklepów komputerowych w Nowej Hucie. Wewnątrz Fulko z wielką paką pod pachą i ciocią u boku stoi przy kasie. Ciocia, która jest jednocześnie jego chrzestną pełni kluczową rolę w tym miejscu i czasie. Wasz mistrz pióra kupuje bowiem nowy komputer a ciocia jest jedyną osobą, która może mu to umożliwić. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Oddajmy głos sprzedawcy.
- Proszę o państwa zaświadczenia o zarobkach. Taaa.... Ołłłkej, czyli Pan kupuje, a Pani żyruje panu zakup sprzętu, tak?
- Tak.
- W porządku. Bierze pan zatem Amigę 500 na raty. Kredyt roczny, 12 rat. Proszę, oto bloczek do przelewów pocztowych. No cóż, to by było na tyle. Gratuluję udanego zakupu. Proszę, oto Pana komputer.
Fulko z radością patrzy na wielkie pudło z Amisią w środku. Uszczęśliwiony wychodzi z cgrzestną ze sklepu.
- Wielkie dzięki ciociu za pomoc. Nie martw się ratami, ja wszystko spłacę.
Dwa miesiące później Fulko dostaje bilet do wojska i wyjeżdza do Grudziądza. Raty przechodzą na ciocię.
Mój poprzedni wpis na temat Amigi spotkał się z kilkoma miłymi komentarzami. Pojawiło się tam całkiem sporo wartych wspomnienia tytułów, dzięki którym wspominam – i nie tylko ja – Amigę jako wspaniały komputer do grania. Tym razem padło na gierkę z którą od razu skojarzyło mi się Trine. Lost Vikings opiera się na podobnej zasadzie. Trójka głównych bohaterów, każdy dysponujący innymi umiejętnościami, muszą współpracować aby osiągnąć cel.
Tematy dotyczące łamiących joysticki gier z ośmiobitowców wpadają mi do głowy i od razu z niej wylatują, słowem, czekam na wenę, albo aż przyśni mi się jakiś ekstra tytuł na którym skatowałem niejednego joya. Tymczasem jednak chciałbym się przenieść w czasie do kolejnej ery mojego komputerowego rozwoju. Miałem może 12, 13 lat, kiedy w wyniku różnych okoliczności przyrody związanych głównie z męczeniem rodzicielki, w moim pokoju pojawiło się pudło z Amigą. I się zaczęło...
Po dwóch latach zalegiwania w piwnicznych pudłach gazety waszego mistrza pióra znowu ujrzały światło dzienne. Jak to się stało? Przez kobietę Fulko. Ona to, po wielu miesiącach utyskiwań i narzekań, zapędziła w końcu męża do piwnicy. "Zrób tu porządek, bałaganiarzu jeden, nie mam gdzie słoików trzymać!" - grzmiała niewiasta. "Unos problemos, mon cheri" - odpowiedział słodko wasz znawca francuskiego i wziął się ochoczo do roboty. Kilka godzinach wytężonej pracy załatwiło sprawę. Fulko wyrzucił dwie tony starych gratów, a na pustych półkach ułożył swoje ukochate gazety o grach. Wyglądają teraz super, jest tylko jeden problem - zabrały miejsce słoikom. Fulko to jakoś z żonką załatwi...
Stęchły powiew nostalgii jeszcze mi nie odpuścił. Niestety.
W czasach przedpotopowych, z punktu widzenia gracza ciupiącego regularnie na dwóch konsolach w całe spektrum gatunkowe elektronicznej rozrywki, mój pogląd na gry był srodze ograniczony. Na solidnym C-64 znałem tylko produkcje polegające na skakaniu, strzelaniu i kierowaniu pojazdami zlepionych z ogromnych pikseli. Odkrycie, do którego doszło parnego letniego dnia (a przynajmniej jak sobie to wyobrażam), można porównać jedynie do iście męskiego odkrycia, że kobieca pierś nie tylko do karmienia dzieci się nadaje (oj, nie...). Zawroty głowy, niemota, otumanienie. Tak też się czułem, kiedy w me ręce wpadł numer tajemniczej gazety (a nie … czasopisma), zwącej się z lekka pretensjonalnie Światem Gier Komputerowych. Rozwarte strony ŚGK kusiły licznymi tajemnicami, nowinkami i wręcz niewyobrażalnymi podnietami wirtualnego świata. Mój wąski horyzont został poszerzony zbyt nagle przez co niezdrowe podniecenie nie zeszło ze mnie przez dobrych kilka godzin.
Nie jestem na czasie.
Więcej niż połowa redakcji wdała się w dyskusję o najnowszym tworze Blizzarda, ja zaś rozsądnie nawet nie próbowałem StarCrafta II odpalić na przedpotopowym (czteroletnim), przegrzewającym się niemiłosiernie monstrum. Stąd argumentów z mojej strony brak i co najwyżej podrzucone screeny mogę pooglądać bądź to przez ramię na monitor kolegów z tvgry zerknąć (i aby fala zazdrości mnie nie zalała czym prędzej wzrok odwrócić).
Bieda mej pecetowej teraźniejszości regularnie w ten sposób podsyca ogień nostalgii do prostszych czasów, kiedy to nie odczuwałem zbyt mocno presji technologicznego wyścigu. Jak dla wielu z pokolenia wczesnych lat 80., ucieleśnieniem tęsknoty do minionych lat stała się poczciwa Amiga (w moim wypadku – model 600). Na ten dopakowany całym 1 MB RAMU majstersztyk ukazała się całkiem słuszna liczba tytułów z górnej półki. Moją dziecięcą uwagę oczywiście przyciągnęły głównie brutalne mordy, eksplozje i litry rozpikselizowanej krwi. Nic dziwnego, więc, że to Cannon Fodder trafiło w moje gusta już od momentu położenia trupem pierwszego wrogo nastawionego ludka.