Gier, które ukończyłem z własnej nieprzymuszonej woli, w ostatnim półroczu było stosunkowo niewiele. Tym bardziej dumny jestem z tego, że "Dead Space'a" zdołałem zaliczyć dwukrotnie... najpierw na PeCecie, a następnie na konsoli. Czy faktycznie warto zagrać i, tak przy okazji, która platforma lepiej sprawdza się do przeżywania koszmaru w ciele Isaaca Clarke'a?
"Dead Space", o ile pamięć mnie nie myli, ukazał się pod koniec 2008 roku i na grę rzuciłem się niemal od razu po tym jak wylądowała na sklepowych półkach. Na PC, po bardzo dobrym pierwszym wrażeniu, w "Dead Space'a" zacząłem grać trochę na raty, na co wpływ miał nie tylko nadmiar obowiązków, ale i narastające z czasem lekkie znużenie dość oklepaną formułą 'wyjdź z wagonika - dotrzyj na jakiś tam pokład statku wyrzynając wszystko po drodze - powróć do wagonika'. Gdy byłem już w dość zaawansowanym stadium kampanii posłuszeństwa odmówił mi ukochany system operacyjny i... tak już zostało. Save'y mi się co prawda zachowały, ale z reinstalacją gry jakoś się nie śpieszyłem. Do powrotu na pokład Ishimury skutecznie zachęciły mnie dopiero sesje z innymi survival horrorami ostatnich miesięcy. "Resident Evil 5" utwierdził mnie w przekonaniu, że seria ta z horrorem praktycznie nie ma już nic wspólnego i ukończyłem go jedynie z chęci delektowania się świetną grafiką (tak przy okazji, wirtualny pomocnik w singlu SSIE), a przy "Silent Hill: Homecoming" skapitulowałem już po około godzinie i dalsze odsłony tej serii zapewne całkiem sobie odpuszczę.
Nasiadówki przy "RE5" i "SH:H" pokazały mi, że "Dead Space" nie jest jednak tak monotonny jak sobie to początkowo wyobrażałem. Odcinanie stworkom kończyn jest świetną odskocznią od tradycyjnych metod mordowania bestii z piekła rodem, staranna eksploracja okolicy jest w grze dobrze premiowana, a liczne "straszaki" spełniają swoje zadanie i, co najważniejsze, nie powtarzają się, ani nie sygnalizują w żaden sposób, że gra spróbuje nas na chwilę przyprawić o zawał serca (kompletnie nietrafiony pomysł chociażby w niedawno wydanym "Alanie Wake'u"). Z czasem gra rozkręa się też fabularnie. Ja maksymalnie wkręciłem się od miejsca, w którym zaczęły pojawiać się wzmianki o (LEKKI SPOILER) kościele Unitologów (KONIEC LEKKIEGO SPOILERA). Doszło w końcu do tego, że tuż po skończeniu wersji PeCetowej ograbiłem kolegę z edycji konsolowej, na której w ramach przygotowań do zbliżającej się wielkimi krokami dwójki przypomniałem sobie całość (i przy okazji pozdobywałem trochę achievementów ;)). A więc, czy warto zagrać? Jak najbardziej. Warto też grze dać szansę, bo jak widać dobrych survival horrorów jest obecnie jak na lekarstwo. Przy okazji polecam zainteresować się powiązanym z grę filmem oraz serią komiksów, które wypadają niespodziewanie dobrze. Nowel osadzonych w uniwersum "Dead Space'a" jeszcze nie miałem okazji przeczytać, ale z tego co słyszałem gracze również je sobie chwalą.
Powracając jeszcze do pytania, które pojawiło na samym początku artykułu - w którą wersję najlepiej zagrać? No cóż, edycja PeCetowa ma zdecydowanie ładniejszą grafikę (ach, te ostre tekstury :-)), nie wymusza zabawy w trybie panoramy (tak, nie mam panoramicznego monitora, dziad ze mnie) i ma chyba trochę prostsze do ogarnięcia sterowanie. Podczas pogrywania w wersję konsolową dość często zdarzało mi się mylić przyciski, zwłaszcza że wiele istotnych funkcji wymagało jednoczesnego wciskania dwóch z nich. Edycji tej nie należy oczywiście przekreślać już na starcie, choć dwójkę pewnie już w całości ukończę jedynie na komputerze.