Każdy z nas ma jakieś gry które w jego pamięci zostaną na bardzo długo o ile nie na zawsze. Jedną doskonałą pozycję spełniającą te kryteria popisałem jakiś czas temu – mowa o Freespace. Dziś pora na kolejny pecetowy hit dzięki któremu nabawiłem się niejednego odcisku. Need for Speed: Porsche Unleashed do dziś przez wielu graczy uważany jest za niedościgniony wzór, zupełnie słusznie, jeśli spytać mnie o zdanie.
Wydana w 2000 roku przez EA gra trafiła w mój gust jak żadne wyścigi wcześniej czy później. Nie jest to zasługa żadnego pojedynczego elementu, raczej doskonałej kompozycji wszystkich składowych. Wymieniać je to rzecz raczej bez sensu zważywszy, że od premiery minęło jedenaście lat, a w dziesiątkach czy setkach recenzji autorzy z przyjemnością jaką daje pisanie o dobrej grze, rozłożyli Porsche na najdrobniejsze klocki chwaląc większość z nich. Ja tego robić nie muszę, mogę za to pochwalić to, co najbardziej mi się podobało (ograniczając się, żeby nie było, że jednak napisałem o wszystkim). O tym co mi się nie podobało nie napiszę, były jakieś drobiazgi, ale w znaczącym stopniu nie wpływały na odbiór całokształtu.
Co więc było zacne… Grafika, jak na czasy kiedy pokazała się gra, uruchomienie jej w wysokiej rozdzielczości w palecie 32 bitowej, widoki urywały głowę. Otoczenie czternastu tras – z czego najbardziej widowiskowe to dziewięć szosowych torów w europie – kipiało od szczegółów, a wszystkie modele aut wykonano z naprawdę ogromną dbałością o szczegóły. Do dziś mimo kiepskiej pamięci pamiętam opad paszczęki kiedy pierwszy raz zobaczyłem otwierającą się lotkę bodajże Carrery. To było niesamowite a i dziś nie wygląda najgorzej.
Kolejną zacnością były auta, dostępnych modeli Porsche – bo gra cała traktowała o tej marce – były dziesiątki, można je było malować na dowolne kolory, w trybie kariery też rozbudowywać o coraz to lepsze elementy. Każdy wózków – od staruszków po nowoczesne potwory – prowadził się inaczej, wymagał innego podejścia i dawał inną radość z jazdy. W końcu sama jazda, była zwyczajnie wciągająca, jeździło się, bo to dawało frajdę. Sporą w tym zasługę miał tryb kariery w którym przerabialiśmy historię marki od początków lat 50tych do współczesności. Zbierając kasę za wyścigi, naprawiając auta i startując w coraz to bardziej wymagających wydarzeniach. Drugim dostępnym trybem był ‘kierowca fabryczny’ – czyli seria zadań których trudność szybko rosła. Raz trzeba było przejechać jakąś trasę bez zarysowania samochodu i w określonym czasie, innym razem kręciło się bączki na testowym torze. Słowem, katowało się samochody a przy okazji szlifowało własne umiejętności.
Nie udało mi się nigdy sprawdzić trybu rozgrywki wieloosobowej, ale podejrzewam, że był równie dobry jak pozostałe sposoby rozgrywki.
Nigdy później nie wydano wyścigów tak fajnie łączących solidny tryb dla jednego gracza, z bogactwem samochodów i doskonałym modelem jazdy balansującym idealnie między zręcznościówką a niewielkimi wymaganiami mojej osoby w zakresie realizmu. Czekam cały czas, aż jakaś gra trafi w moje gusta uderzając po raz kolejny w ten sam punkt. Jakaś szansa jest, prawda?