Stało się, po dwóch latach przerwy przyszła kolej i na mnie. Urlop dla człowieka który przyzwyczaił się do pracy siedem dni w tygodniu jest niezłym szokiem. Jednak nie o tym chcę pisać, bo co Was obchodzi, jak sobie nogi w zimnym morzu moczę. Zastanawiałem się trochę, co dla gracza może wynikać z takiej przerwy. Czy próbować grać za wszelką cenę, czy lepiej sobie na jakiś czas odpuścić a oddać się innym, równie ciekawym rozrywkom?
Pierwotnie, kiedy poznałem już termin i miejsce docelowo, dość gorączkowo myślałem, jak to zrobić, żeby móc pograć. Czy pożyczyć od kogoś jakiegoś handhelda, a może oddać się jakiejś fejsbukowej popierdółce dla zabicia czasu? A może jeszcze coś innego? Czas i okoliczności zweryfikowały wszystko. Po paru dniach spędzonych w Ustce z żoną i z trójką dzieci już wiem, że co bym nie wymyślił, i tak nie miał bym na to czasu. O ile samego grania jakoś mi nie brakuje – bo czas jest szczelnie wypełniony – to pracy już tak. Ale doszedłem do wniosku, że dwa tygodnie przerwy mogą mi wyjść jedynie na dobre. Tak więc nie zaglądam na forum, nie czytam wiadomości ze świata, zerkam jedynie na nagłówki na serwisach branżowych, odpoczywam, faszeruję się całkiem inną wiedzą niż ma to miejsca na co dzień. Mam takie dziwne wrażenie, że wyjdzie mi to na dobre.
Ale, do rzeczy, pisałem wcześniej o ciekawych rozrywkach. Co można robić w kurorcie takim jak Ustka. Gdyby nie dzieci, zapewne spało by się do południa, potem zjadło by się jakąś rybkę, wieczorem odwiedziło parę knajpek i tak w kółko. Jednak jak mawiają za południową granicą ‘to nejde’. Więc, trafiłem do nowego miasta i po paru dniach widzę, że kilka questów, kilka rzeczy można tu wykonać i mieć z tego nie tylko satysfakcję, ale i konkretne zyski, a raczej oszczędności.
Pierwszego dnia, ogłupieni nadmiarem jodu, wybraliśmy się na plażę, po drodze oczywiście trzeba było kupić kara… ee parawan. Kupiłem, wywaliłem trzydzieści nowych polskich za cztery metry szmaty z czterema zaostrzonymi drewnianymi kijkami. Jest super, tyłka nie powiewa, ale należało zrobić inaczej. Okazuje się, że cena parawanów w całej Ustce – bez konkretnego podziału na kupowane blisko czy daleko od plaży – potrafi być zróżnicowana dość znacznie. Są miejsca, gdzie za te same pieniądze można nabyć już szalone sześć metrów a dokładając trzy złote staniemy się posiadaczami ośmiometrowego płotu. Tak należało zrobić, nic nie kupować, tylko odwiedzić wszystkie miejsca, sporządzić mapę cen i dopiero wywalać cokolwiek z portfela.
Trochę bardziej skomplikowana sprawa jest z jedzeniem. Jako, że z zasady nie żywię się zapiekankami i kebabami, skazany jestem na obiady domowe – bo innych tu nie ma – w różnego rodzaju barach i restauracjach. Ceny różne, są miejsca, gdzie wszystko jest o pięć złotych droższe niż gdzie indziej i chociaż wystrój zachęca, to noga moja by tam nie postała – gdyby nie promocja na kawę, za cztery złote do godziny trzynastej, to dobra cena. Wybieram więc w miejscówkach gdzie cena wacha się między czternaście a szesnaście złotych. Mając ze sobą dwójkę trochę większych dzieci muszę pamiętać o uwzględnieniu ceny zupy – bo młode co by do wody nie wrzucić to zjedzą – a tu bywa różnie. Zazwyczaj trzeba płacić osobno, ale już dwa dni kręcenia się po miejscowości pozwalają ustalić listę miejsc, gdzie w niby droższym obiedzie – za szesnaście złotych – zawarta jest zupa, a to już oszczędność. Oczywiście, najtaniej jest odwiedzać klasyczne stołówki. Tu menu jest z góry narzucone, ale są dwie stołówki obok siebie, więc wybór jest. Mamy możliwość skonsumowania małego obiadu za 10zł i dużego za 14. Mały od dużego różni się w zasadzie tylko ilością ziemniaków ciepniętych na talerz. Pięknie nie jest, może nie tak smacznie jak w restauracjach, ale za 24 złote najadam się ja, żona, najmłodsza córa, szwagierka i nasza starsza córka. Zupy wystarcza dla czworga nawet przy opcji tańszego obiadu.
Czeka mnie – w kwestii jedzenia – jeszcze jedno ważne zadanie. Ustalenie cen ryb i miejsc, gdzie najlepiej smażone rybie ścierwo spożywać. Jedzie się nad morze, trzeba tego dorsza, morszczuka czy flądrę zjeść. Ceny niby różnią się niewiele, kilkadziesiąt groszy na sto gram, ale różne bywają ceny dodatków, rózna bywa obsługa i różne bywają lokale. Zamiar mam potestować te najbardziej odpychające, bo w nich wbrew pozorom często najlepiej karmią. Niemniej, żywienie się rybami nad morzem nie należy do najtańszych opcji, zazwyczaj schabowy czy pół pieczonego kuraka z frytami i surówką jest tańsze od opcji rybnej. Można oczywiście kupić truchełko i usmażyć samemu, tak zrobię, ale to nie to samo.
Tak więc pierwsza zabawa – jak w wielu grach – dotyczy odwiedzenia lokalnych sprzedawców, ustalenia cen, wyboru najlepszych biorąc pod uwagę ceny jak i lokalizację. Konkret dzięki któremu – jak w prawdziwej grze – można trochę pieniędzy przyoszczędzić. Druga zabawa to już bardziej ulotny temat i nakierowała mnie na niego moja małżonka. Po miejscowościach takich jak Ustka kręcą się różne grupy zorganizowane. Działające wspólne lecz nieczęsto w porozumieniu. Mowa o różnego rodzaju koloniach i obozach. Spotyka się takie grupy każdego dnia i każdego dnia można czerpać wielką satysfakcję z obserwacji ich zachowań. Jak tworzą się grupy, kto do nich należy, które dziewoje reagują na toporne zaloty chłopaków, kto dzieli, kto rządzi, kto jest fajny a kto jest trochę z boku. Nie trzeba mieć do tego jakiegoś specjalnego przygotowania czy lotnego umysłu, wystarczy zmysł obserwacji i zabawa gwarantowana, szczególnie kiedy uda się przewidzieć kolejne kroki poszczególnych elementów takich grup. Podobne obserwacje można prowadzić nie tylko względem kolonii – tu ryzyko jest, że ktoś się do nas przyczepi, że tak sobie obserwujemy – równie wdzięcznym okazem są rodziny czy grupy znajomych, na plażach, w knajpach, na deptakach i w innych miejscach. Może nie każdego to bawi, ale dla mnie obserwowanie tego wielkiego zoo – którego sam jestem elementem – to zabawa przednia o której nieco zapomniałem.
Oczywiście, można też grać, bo w całej Ustce w różnego rodzaju barakach poukrywane są prawdziwe perełki, stare automatyki z naprawdę klasycznymi grami. Jednak jak na razie – a jutro mija tydzień – nie znalazłem czasu i chęci na spróbowanie. Przed wyjazdem zamierzam, ale na chwilę obecną odwyk od grania trwa i przebiega dość bezboleśnie. Być może pomaga w tym doskonale zaopatrzony sklep przy jednym z głównych deptaków. Podpiwek Warmiński który tam sprzedają jest napojem najmniej odprężającym ze wszystkich, ale smacznym i gaszącym pragnienie jak mało jaki inny trunek.
Tak więc kończąc, pozdrawiam z urlopu wszystkich czytelników oraz koleżanki i kolegów blogerów. Takie zawieszenie świadczenia jakichkolwiek czynności związanych z pracą na pewno wyjdzie każdemu na dobre.