Nie do końca zbadane są drogi jakimi podążąją impulsy w mojej mózgownicy. Do efektu końcowego dzisiejszego przepisu przeszedłem długą drogę. Zaczęło się od wizyty w sklepie Smaki Świata i kupna małej puszeczki papryczek chipotle. Te wędzone jalapeno jak się okazało – już po ugotowaniu gulaszu – świetnie nadają się do potraw przyrządzanych długo. Zacząłem od nich, dodałem kilka składników i już następnego dnia mogłem poczęstować gości świetnym gulaszem z kopytkami.
Na początek uwaga, chipotle uznaje się za średnio pikantne, ale dla niewprawionej gęby mogą być niezłym wyzwaniem. Ja do swojego gulaszu dodałem tylko jedną dlatego, że mieli go jeść goście. Gdybym gotował tylko dla siebie, wpadły by dwie albo trzy. Moim skromnym zdaniem, naprawdę warto spróbować jak smakują, bo mimo bycia pikantnymi, mają wyraźny, ciekawy smak.
Ale, do rzeczy. Cipotle kupione, ale nimi nikt się nie naje. Dlatego wizyta w kolejnym sklepie zaowocowała zakupem kawałka pręgi wołowej. Może było jej pół kilo, może więcej – nie wiem, kaca miałem. Pozostale składniki miałem w domu, przynajmniej tak mi się wydawało.
Miałem rację! Zabawę zacząłem od skrojenia w grubą kostkę wędzonej słoniny. Wytopiony z niej tłuszcz stał się bazą do podsmażenia cebuli i czosnku – dość grubo skrojonych. Następnie na patelnię powędrowało mięso. Ile się nakląłem przy krojeniu pręgi, to moje. Okazuje się bowiem, że nie mam w domu żadnego prawdziwie ostrego noża, a akurat to mięso takiego wymaga. No ale, koniec końców udało mi się. Obsmażone mięso (czyli brak na nim widocznych surowych miejsc) zalałem czerwonym wytrawnym winem. Było go na pewno mniej niż pół butelki – jak będzie więcej albo mniej, tragedii nie będzie. Po chwili gotowania, wrzuciłem jeszcze zawartość słoika z przecierem pomidorowym. Ja miałem możliwość użycia domowego przecieru, ale spokojnie nada się też taki ze sklepu. Na koniec, jeszcze na patelni (ale akurat to ma najmniejsze znaczenie) otworzyłem puszkę chipotla i przełożyłem do potrawy jedną papryczkę z odrobiną sosu w którym się taplała.
Po paru minutach na patelni znudziłem się mieszaniem i przełożyłem całość do garnka z pokrywką. W nim, przez dobrych kilka godzin potrawa dusiła się na malutkim ogniu. Trzeba mieszać, żeby nie przywarła i dolewać wody, żeby nie zrobiła się za gęsta. Dusimy do momentu, kiedy mięso spełnia nasze standardy miękkości. Ja chyba przegiąłem, bo pręga rozwaliła się kompletnie, co widać chyba na zdjęciu. Tak czy inaczej, smakowało świetnie. Jeśli istnieje taka potrzeba, można gulasz posolić, ewentualnie dodać innych przypraw. Ja akurat musiałem zrezygnować z czegoś innego niż liść laurowy bo jak się okazało, mam w zestawie przypraw cztery opakowania oregano (które mi do tego nie pasuje) a żadnego ziół prowansalskich (które by mi pasowały).
Gotowe danie świetnie smakuje z chlebem, kaszą, ziemniakami albo... kopytkami. Te ostatnie są naprawdę łatwym do przygotowania dodatkiem. Można też kupić gotowe, zazwyczaj smakują całkiem przyzwoicie. Ja nasze zrobiłem – tzn. Ja ugotowałem ziemniaki w mundurkach. Po wystudzeniu obrałem je ze skórki i dokładnie rozgniotłem. Resztę zrobiła moja żona. Dodała dwa jajka i mieszała ciasto dodając mąki tak długo, aż przestało kleić się do rąk. Robiąc je pierwszy raz nie rezygnujcie. Czasem ziemniaki stawiają opór i mąki trzeba dodać bardzo dużo, ale w końcu się uda. Od gotowego ciasta odrywamy kawałki, formujemy z nich wałki, kroimy na kawałki i wrzucamy na osolony wrzątek, aż wypłyną. Oczywiście samo ciasto również można posolić i przyprawić, wedle uznania i wyników prowadzonych eksperymentów.
Do mojego genialnego cipotlowego gulaszu podałem kopytka podsmażone, okraszone skwarkami z topienia słoniny. Do tego jako przystawka klasyczna mizeria. Nikt się nie krzywił, brali dokładki, mówili, że pikantne a młodsza córa po spróbowaniu kawałka poprosiła o coś do picia.
Oczywiście, jak zawsze przy gotowaniu, zachęcam do improwizowania. Właśnie sobie przypomniałem, że dodałem do gulaszu całkiem sporą garść sera grana padano. Nadał ciekawy zapach i trochę złagodził smak pomidorów.