Czy zdarzyło się Wam wybrać do kina nie znając tytułu filmu, na jaki idziecie? Nie wiedząc, czy obejrzycie komedię romantyczną, horror czy może film przygodowy? Kino Muza w Poznaniu realizuje cykl spotkań filmowych o nazwie KINO W CIEMNO. Widz kupuje bilet, zna datę projekcji, godzinę i... to komplet informacji. Nie można się w żaden sposób przygotować - przeczytać recenzji, nastawić się psychicznie. Kino gwarantuje, że w ramach seansu będziemy mogli zobaczyć przedpremiery, ale i klasyki, których w kinie już nie uświadczymy. Na taką projekcję-niespodziankę wybrałam się w minioną niedzielę i muszę przyznać, że wyszłam zadowolona.
Kiedy idzie się na taki film w ciemno, sekundy przed samym seansem trzymają w napięciu. Wyświetlają się zapowiedzi innych filmów, ale cały czas myśli sobie człowiek "Dalej! Chcę już wiedzieć! Chcę poznać chociaż tytuł!". I doczekałam! Teoria wszystkiego (The Zero Theorem), Terry Gilliam - czy może być bardziej intrygująco?
Gilliam znów kreuje dystopiczny świat przyszłości (jeśli pamiętacie Brazil czy 12 małp, to wiecie, że były "pajton" czuje ten temat całkiem dobrze). Nie jest to jednak ta sterylna, minimalistyczna, pełna nowoczesnych sprzętów przyszłość, którą spotykamy w wielu filmach science fiction. Świat Gilliama to amalgamat steampunku, retro oraz dyskotekowej tandety z początku lat 90-tych. Świat zalała fala agresywnej reklamy, która upierdliwie podąża za przechodniem. Gdzieś tam nawet majaczy billboard, zachęcający do przyłączenia się do Kościoła Batmana Wybawcy.
Głównym bohaterem jest Qohen Leth - typ jednostki osobliwej przewijającej się dosyć często przez produkcje Gilliama. Qohen jest pracownikiem wielkiej firmy. Nie bardzo wiemy, czym konkretnie się zajmuje, czy jest kimś w rodzaju analityka czy też zdolnego matematyka. Co rano wychodzi do pracy, gdzie pod czujnym okiem kamery, w boksie przed ekranem, z padem w ręku, pedałując jak szalony generuje dane, które zapisywane są w kolorowych probówkach. Prowadzi wręcz ascetyczny tryb życia - pozbawiony wszelkiej przyjemności, własnego zdania oraz wyborów, marzy by odciąć się od świata i zaszyć się w domowym zaciszu. Powodem jest telefon. Tajemniczy telefon, którego Qohen panicznie boi się przegapić. Z biegiem czasu zrozumiemy, że jest to telefon najwyższej wagi.
Zarząd widząc oddanie Qohena decyduje się powierzyć mu projekt, którym zajmie się w domu. Nadal pod czujnym okiem Wielkiego Brata, ma za zadanie udowodnić teorię wszystkiego. Teorię, która dowiedzie, że sensem życia ludzkiego jest brak sensu. Frustracja, osamotnienie, obsesja na punkcie telefonu sprawiają, że na drodze bohatera staje pociągająca dziewczyna imieniem Bainsley, która na polecenie Zarządu będzie próbowała wyciągnąć Qohena z depresji. Przypałęta się również rozgadany nastolatek Bob, z którym nasz bohater nawiąże coś jakby przyjaźń. Pojawienie się tych osób w życiu Qohena sprawi, że życiowa pustka zacznie się zapełniać. Z jakim skutkiem?
Gilliam w sposób mniej lub bardziej udany rozprawia nad sensem życia, dochodząc do całkiem prozaicznej konkluzji. Rola Qohena Letha rzuca nowe światło na Christophera Waltza, któremu przyszło zagrać głównego bohatera. Patrzymy na łysego neurotyka i nie dostrzegamy Waltza w Waltzu i bezgranicznie wierzymy w (nie najlepszy) stan jego kondycji duchowej. To on gra tutaj pierwsze skrzypce. Nie jest w stanie go przyćmić nawet urocza Bainsley, w którą wcieliła się Melanie Thierry. Epizodycznie przewija się Zarząd w osobie Matta Damona oraz będąca programem komputerowym psycholożka (kobieta-kameleon, Tilda Swinton).
Wykreowany świat, jak to zwykle ma miejsce u Gilliama, pociąga wizualnie. Kostiumy przypominające czasem stroje teatralne, czasem zaczerpnięte z nieco innej epoki, niektóre żywcem wzięte z popowego teledysku z lat 80-tych. Absolutnym hitem jest mieszkanie Qohena, które mieści się w starej kaplicy - witrażowe okna, sprytnie zagospodarowane ławy, zlew zrobiony z chrzcielnicy.
Film na ekrany kin wchodzi 23 maja. I mimo że można się czasem zgubić, można wyjść z kina z wrażeniem pt. "ale o co właściwie chodziło?" - warto obejrzeć teorię wszystkiego. Zwłaszcza, gdy ma się słabość do Terry'ego Gilliama (ja mam, a jego Kraina traw to jeden z moich ulubionych filmów).