Na film Frank czekałam od pierwszej informacji i zdjęcia, z których wynikało, że Michael Fassbender zagra w muzycznej komedii i przez cały czas będzie nosił na swojej własnej łepetynie gigantyczną, kreskówkową głowę z jakiegoś tworzywa. I że będzie śpiewał. Jeśli sam ten opis brzmi dla Was odpowiednio wyjątkowo i intrygująco, zapewniam, że film też taki będzie. Choć pomysł zasłonięcia Fassbenderowi twarzy wydaje się być szalonym, sto milionów razy lepiej jest wydać kasę na Franka (którego premiera już 11 lipca), niż na kolejne Transformersy, mówię Wam.
Ale po kolei. Głównym bohaterem filmu nie jest tak naprawdę Frank, a Jon - trzydziestolatek z małej mieściny, którego rozpiera chęć kreowania muzyki. Chodzi więc po ulicach i szuka inspiracji, wyśpiewując w głowie różne durne teksty. Los chciał, by na jego drodze stanęła kapela o dźwięcznej nazwie Soronprfbs (tak, musiałam to skopiować z wikipedii :P), której lideruje tytułowy Frank. Tak się złożyło, że klawiszowiec im zwariował, więc otworzyło się miejsce dla Jona, który chętnie zeń skorzystał. I jak się okazało, był to dla niego cudowny zbieg okoliczności, dzięki któremu lepiej poznał siebie, lepiej poznał członków zespołu i, co równie ważne, lepiej poznał Franka.
Frank to w gruncie rzeczy komediodramat, choć humor przez większość czasu jest nieoczywisty, a sama fabuła zaskakująco często uderza w bardzo poważne tony. Nie nastawiajcie się więc na bolące ze śmiechu boczki, ale przygotujcie mięśnie twarzy do szczerzenia się w milczeniu - tego będzie sporo. Reżyser Lenny Abrahamson świetnie potrafi utrzymać tempo przez 95 minut trwania filmu - nie ma ani chwili nudy, a zmienność nastrojów działa na korzyść całości. Sama historia jest też nie lada gratką dla miłośników podglądania, jak powstaje muzyka oraz słuchania nieoczywistych brzmień w stylu indie-rock-pop-progressive-electro. Połowa tej historii to sesja nagraniowa zespołu Soronprfbs, podczas której zderzają się osobowości wszystkich członków grupy, łącznie z Jonem, który za wszelką cenę pragnie udowodnić, że jest coś wart.
Pod względem aktorskim mamy do czynienia z pierwszą ligą - Scoot McNairy jako świrnięty producent, Maggie Gyllenhaal jako psychopatyczna władczyni thereminu i przesympatyczny Domnhall Gleeson tworzą świetny miks, który ubarwia oczywiście pan Fassbender. Nic to, że jego facjata pozostaje schowana - nadrabia głosem i toną cielesnej ekspresji. I zdecydowanie sprawdza się w bardziej komediowym repertuarze - żądam więc więcej zabawnych filmów z Fassbenderem! Warstwa muzyczna również błyszczy - wszak to film o nagrywaniu płyty - podobały mi się kompozycje, które zresztą były grane przez aktorów i rejestrowane bezpośrednio na planie.
Frank wyróżnia się jeszcze czymś - scenariusz w inteligentny sposób wykorzystał mechanikę Twittera i jego wpływu na kształtowanie świadomości o danym zjawisku wśród mas. Jon pisze ciągle, pisze dużo, a na ekranie pojawiają się wiadomości (przy okazji - jego twitterowe konto jest bardzo bogate w informacje i warto po obejrzeniu filmu tam zajrzeć, by poznać fabułę dokładniej, także z czasu przed rozpoczęciem właściwej akcji). Frank podobał mi się jeszcze z innego powodu - podczas przedpremierowej wizyty w poznańskiej Muzie dostałam taki oto śliczny znaczek.
Drodzy kinomaniacy - Frank to bardzo dobry, niebanalny film z ciekawymi postaciami, inteligentną mieszaniną humoru i dramatu, zostawiający widza z przyjemną błogością po zakończeniu oglądania. Innym słowem - warto!
PS Sporo rzeczy zainspirowało film - postać Franka wywodzi się mi.n od komediowej persony Franka Sidebottoma, zaś fabuła bazuje w dużej mierze na prawdziwych zapiskach Jona Ronsona, współscenarzysty, który występował z Sidebottomem.