Od pewnego czasu te największe, najgłośniejsze filmy, bardzo często są jakieś takie "bardziejsze" - Joker to psychologiczny dramat, Ad Astra to sci-fi o filozofii samotności, Parasite to gatunkowy kocioł, To ma za sobą potęgę książki Stephena Kinga, a gdzieś w tym wszystkim majaczą jeszcze polskie produkcje historyczne. Nie oceniam tu jakości filmów, a zwracam uwagę na pewien niedobór. Coraz mniej (co nie znaczy, że mało) dostajemy wysokobudżetowych produkcji ze świetną obsadą, których sednem jest tylko i wyłącznie durna rozrywka. W tym roku, poza spin-offem Szybkich i wściekłych, wśród prostej rozrywki nie będącej kinem komiksowym, były tylko średnio oceniane filmy Stuber i Faceci w czerni. Dlatego też powinniśmy powitać drugą odsłonę Zombieland z szeroko otwartymi ramionami.
Zombieland: Kulki w łeb to kontynuacja, na którą czekaliśmy 10 lat - niespotykana rzecz w dobie wypluwania sequeli i rebootów, na które nikt nie czeka. Tymczasem Ruben Fleischer, dla którego pierwsza część filmu była pełnometrażowym debiutem, zdążył wrzucić do portfolio kilka mniejszych lub większych hitów, z Venomem na czele, i teraz może robić, co chce. Zechciał nakręcić kontynuację Zombieland i wydaje się, że film rzeczywiście jest efektem pasji, a nie sprawdzania księgowej tabelki.
W końcu się przemogłem i wybrałem na La La Land. Warto na samym początku wspomnieć, że pewnie jak większość z Was, nie jestem fanem musicali. Kilkukrotnie zdarzyło mi się je oglądać i chociaż nie byłem po nich zawiedziony to jakoś nie zakotwiczyły mi w umyśle. Nie ciągnie mnie do nich i kojarzy się głównie z High School Musical, który ma opinię dość... Sami wiecie.