Jeśli nie pałacie wielką miłością do serii filmów Faceci w czerni, ale zastanawiacie się, czy warto spędzić w klimatyzowanym kinie dwie godziny, i na dodatek pragniecie niezobowiązującej rozrywki, która szybko wyleci z głowy, to możecie dać szansę Men in Black: International. Ale jeśli Wasze nastawienie to: "Will Smith jest niezastąpiony", "MIB to jedna z najlepiej wspominanych komedii sci-fi z lat 90-tych" oraz "pragnę scen i tekstów, które staną się kultowe", to polecam grilla nad jeziorem.
Men in Black: International rozgrywa się w tym samym świecie, co poprzednie trzy filmy i rządzą nim takie same zasady, co z kolei powoduje nowa część nie jest w stanie zaskoczyć widza w żadnym aspekcie. Na szczęście okazało się, że film odebrałem lepiej, niż kazały sądzić recenzje. Ot, wesoła, kolorowa głupotka z ładnymi ludźmi.
Zwiastun filmu, w którym pojawia się wygłaszany przez Liama Neesona tekst o złej rasie kosmitów zwącej się Rój (infiltrują planety przejmując wizerunek dowolnego jej mieszkańca) zdradza dużo więcej niż robi to sam film - bez tej konkretnej zapowiedzi scenariusz mógłby okazać się niewielką niespodzianką dla widzów. Tymczasem wszystko, czego się spodziewacie, dzieje się na ekranie. Łącznie z twistem fabularnym, który przychodzi na myśl KAŻDEMU, kto widział zajawki. Wielka szkoda.
Nowa bohaterka, Molly, od dziecka wie o istnieniu kosmitów i za wszelką cenę pragnie dołączyć do tajnej rządowej organizacji zajmującej się przybyszami. W końcu jej się to udaje, a jej pierwszym zadaniem jest wyjazd do Londynu, gdzie dzieją się niepokojące rzeczy. Tam wprasza się "w partnerstwo" z najlepszym agentem brytyjskiego oddziału - H. Razem będą przeżywać przygody mające na celu, rzecz oczywista, uratowanie świata. Wszystko dzieje się bezboleśnie, bezpiecznie, trochę wesoło, trochę nijako, kolorowo, efektownie i szybko. Film w sam raz na upał.
Nawet jeśli scenariusz jest pisany zgodnie z dwiema instrukcjami (pierwsza to "Jak ma przebiegać fabuła filmu z serii Faceci w czerni", a drugi to "Letni hit, który ma na zarobić kasę dzięki znanym aktorom"), to gotowe dzieło potrafi dostarczyć akuratną ilość rozrywki. Chris Hemsworth i Tessa Thompson mają na tyle dużo charyzmy, że z powodzeniem sprzedaliby widzom dwugodzinną reklamę środka na trawienie laktozy, więc na ich ekranową chemię miło się patrzy - choć M i H nie umywają się do Walkirii i Thora. W duchu lat 90-tych jest obecność komputerowo generowanego, dowcipnego pomocnika w postaci małego kosmity o głosie Kumaila Nanjani - to na plus, ale raczej niewielki, bo jednak nie udało się uchwycić magii filmów sprzed lat. Cieszy gościnny występ Emmy Thompson, bardzo podobały mi się efekty towarzyszące pojawianiu się nowych złych - tanecznych bliźniaków, fajne było mikro-nawiązanie do marvelowskiego boga, z którym kojarzony jest Hemsworth.
Men in Black: International jest właśnie taki - fajny, cieszący, ale jednocześnie zaskakująco zwykły, momentami wręcz nijaki. Niecałe 2 godziny w kinie minęły szybko, przyjemnie, nic nie wywołało mojego recenzenckiego oburzenia, ani niesmaku. Niestety - nic też nie wywołało zachwytu. Ot, wakacyjny popcorniak, jakich wiele - Faceci w czerni to jednak przede wszystkim Will Smith i przyjaciele. Gdyby nie siła marki, to z jednej strony odbiór filmu F. Gary'ego Graya byłby pewnie łagodniejszy, a z drugiej miałby dużo mniejszą siłę przebicia. Ode mnie taka słaba szóstka w dziesięciostopniowej skali.