Sherlock Holmes to zdecydowanie jeden z najbardziej znanych domorosłych detektywów, który od prawie stu lat dostarcza kolejnym pokoleniom należytej dawki rozrywki. PopKultura pełna jest interesujących dzieł z jego udziałem, począwszy od genialnych książek, kończąc na świetnych produkcjach filmowych/serialowych. Niestety wiele gorzej miłośnik fajki i skrzypiec radzi sobie na poletku komiksowym, których jakość jest daleka od renomy jego postaci. Swoją szansę na przebicie granicy przeciętności otrzymała miniseria Crime Alleys, która ukazała się na naszym rynku nakładem wydawnictwa Egmont.
Do niedawna nie byłem nigdy za granicą, ani nie leciałem samolotem, ale w końcu przestałem się bać i postanowiłem urzeczywistnić dwa swoje marzenia.
Pierwszym z nich było zobaczenie na scenie wirtualnej piosenkarki, Miku Hatsune, na punkcie której odbiło mi za sprawą kilku gier rytmicznych z jej udziałem. W ciągu kilku ostatnich lat, gdy szukałem jej teledysków do wpisów, w których wystąpowała natrafiłem na wiele kawałków Miku na żywo. Zacząłem się więc zastanawiać: Jak to jest bawić się na koncercie piosenkarki, która nie ma fizycznej formy? Te myśli towarzyszyły mi przez długi okres czasu. W głowie zakołatała nawet szalona myśl, o tym, że kiedyś wybiorę się na jej koncert, żeby poznać odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. To były tylko takie puste rozważania, bo żeby zobaczyć Miku na scenie musiałby najpierw przyjechać z koncertem do Polski.
Sherlock Holmes zgodnie z książkowym pierwowzorem zamieszkiwał Baker Street 221B. Jako postać fikcyjna zawłaszczyła sobie ten adres dożywotnio i nie wyobrażam sobie, aby ten stan miał ulec zmianie w przyszłości. Tłumy ludzi zbierają się na Baker Street w Londynie, gdzie obecnie mieści się jego muzeum, przeświadczeni, że właśnie przekraczają próg słynnego adresu. Tymczasem... ulegają sprytnemu przekłamaniu.
Wydaje mi się, że większosć z nas czuje pociąg do przygody, podróżowania, bycia w drodze. Niestety nie zawsze możemy sobie pozwolić na dalekie wycieczki - a to kasy mało, a to dużo pracy, egzaminów itp. Kiedyś można było siedzieć z nosem w atlasie i marzyć o odwiedzeniu najdalszych zakątków globu. Dziś technologia umożliwia więcej. Google Street View pozwala nam przechadzać się po ulicach sfotografowanych już miast. Są też ludzie, którzy robią niesamowite, olbrzymie, niezwykle szczegółowe, panoramiczne zdjecia wybranych lokalizacji i pozwalają na generalnie nic nie wnoszącą do naszego życia zabawę w zoom in, zoom out. I dziś właśnie na taką wycieczkę się wybieram. Idziemy razem?
Przed Wami kolejny tekst z cyklu „W pół godziny”. Tytuł jak się okazuje nie jest do końca trafiony, bo kolejna wyprawa i kolejne odwiedzone miejsca zajęły zdecydowanie więcej niż dwa kwadranse, ale niech tak zostanie. Tym razem znów miałem okazję pospacerować po Londynie. Szczęściem, w towarzystwie osoby, która miasto zna, wie co ciekawego można pokazać turyście.
Tytuł jest trochę mylący, nawiązuje do poprzedniego wpisu z tej - w założeniach - serii. Trasa którą pokonałem w doborowym towarzystwie zajęła znacznie więcej niż pół godziny, ale gdyby odliczyć przerwy na posiłki i tankowanie, byłoby prawie dwa kwadranse, może trzy. Oczywiście, zgodnie z powszechną opinią, nie da się zwiedzić Londynu w tak krótkim czasie, ale jakoś trzeba zacząć.