Ubiegłoroczny Jurassic World okazał się olbrzymim sukcesem. Film w reżyserii Colina Trevorrowa przypadł do gustu widzom i krytykom, zarabiając oszałamiające 1,67 miliarda dolarów. Nie dziwi więc, że twórcy nie zwlekali specjalnie z zatwierdzeniem prac nad kontynuacją. Z kolei ubiegły weekend przyniósł informację, że historia przedstawiona w Jurassic World doczeka się nie jednego, a dwóch rozwinięć – marka, podobnie jak oryginalny Jurassic Park, będzie trylogią.
Jest taka scena w "Jurassic World", gdy jeden z drugoplanowych bohaterów - stylizowany na nerda - narzeka na wprowadzanie do parku zmutowanego potwora. Kiedyś wystarczyły zwykłe dinozaury, by ludzie mdleli z zachwytu lub przerażenia. Dawniej park z dinozaurami miał tę magię - w końcu przywrócono do życia wymarłe gigantyczne gady, a to nie zdarza się codziennie. Nikt wtedy nie myślał, że potrzeba więcej zębów i kłów, aby przyciągnąć tłumy. Ten niewiele wnoszący do fabuły bohater jest po części głosem widzów, którzy ruszyli do kin z powodu pozytywnych wspomnień związanych z pierwszą częścią. Mam także wrażenie, że reprezentuje on jednak także twórców, którzy chcą wytłumaczyć swoje postępowanie i prosić o przebaczenie. No nie wiem.
Spielberg w 1993 spełnił dziecięce marzenia. Przeniósł świat gumowych dinozaurów na wielki kinowy ekran i zrobił to ze wrodzonym sobie kunsztem, dzięki czemu pierwsze smakowanie filmu, było ekscytującym przeżyciem, które jako dzieciak zapamiętałem i wspominam do dnia dzisiejszego. Wówczas wszyscy moi znajomi z podwórka bawili się chińskimi podróbkami Tyranozaurów i Triceratopsów, nosili tornistry z Pterodaktylem i chłonęli książki encyklopedyczne o niezliczonych rasach ziemno-morskich potworków. W 1993, gdy film wchodził na ekrany kin, wybrzmiewały błagalne jęki w kierunku rodziców, by zabrali nas ze sobą na seans. Wybrańcy którzy tego dopięli, stanowczo negowali natomiast "plotki" jakoby trzęśli się przez większość seansu ze strachu.
Po wielu latach od ostatniego seansu z wielką przyjemnością przypomniałem sobie wczoraj Park jurajski. Dwie godziny minęły szybko, a gdy na ekran telewizora wjechały napisy końcowe, z jeszcze większą przyjemnością stwierdziłem: ten film prawie się nie zestarzał i dzisiaj jest równie rajcujący, jak w 1993 roku (to już 20 lat, serio!). Tak na dobrą sprawę jest to nadal jeden z najlepszych przykładów kina przygodowego w historii (najlepszym jest seria o doktorze Jonesie, ach ten Spielberg, niech go dunder świśnie!).
Kilka lat temu był sobie taki film pt. Sahara. Ta ekranizacja książki Clive'a Cusslera to przeciętny, dający się oglądać film przygodowy, który zapamiętałem z jednego powodu. Polski plakat podkreślał fakt, że film posiadał budżet w wysokości 130 milionów dolarów, co najwyraźniej w 2005 roku było wielkim powodem do dumy (Ojej, wydali tyle kasy na film? No to przecież MUSZĘ kupić bilet, bo biedaczki nie zarobią!). W tym roku niespecjalnie udany, pozbawiony niewiadomojakich efektów Kac Vegas 3 (czyli zwykła komedia sensacyjna) przekroczyła 100 milionów dolarów w samym budżecie produkcyjnym, a stworzenie takiego Człowieka ze stali kosztowało milionów 225. Po co o tym wspominam? W 2015 roku pojawi się największa liczba ohydnie wysokobudżetowych filmów, które najpewniej przełożą się na największą liczbę finansowych porażek. A tego bym nie chciał, bo lubię filmy, w których wydaje się kupę zielonych na wybuchy i dobrze oświetlone twarze gwiazd z profilu...