Czterej jeźdźcy apokalipsy – Mroczni Sędziowie niosą ze sobą zniszczenie wszędzie tam, gdzie się pojawią. Dla nich samo życie jest wielką zbrodnią, za którą grozi jedna możliwa kara – śmierć. Celem ich istnienia jest przemiana świata w jedną wielką nekropolię, co jest już nieuniknione.
Kiedy przestępcy zaczynają być coraz bardziej zuchwali, a strach nie pozwala zwykłym obywatelom na normalne funkcjonowanie w uporządkowanym społeczeństwie, pojawiają się oni. Jedni nazywają ich obrońcami sprawiedliwości inni funkcjonariuszami faszystowskiego systemu. Jedno jest pewne, są oni stróżami prawa, arbitrami i katami w jednej osobie, czyli Sędziami sprawiedliwości.
Tam, gdzie zawodzą standardowe metody, tam, gdzie przeciętne służby porządkowe nie mają dostępu lub zwyczajnie się nie sprawdzają, tam pojawia się Sędzia, który w wymowny sposób rozwiązuje problem przestępczości. Z tym konceptem zapoznał nas kultowy Judge Dredd, teraz zaś studio 10tons podjęło się przeniesienia powyższej idei do świata wirtualnego w formie twin stick shootera. Z jakim skutkiem?
Wielokrotnie przy różnych okazjach chwaliliście w komentarzach film "Dredd" z 2012 roku. Długo odkładałem obejrzenie tej produkcji, recenzje przecież zbyt zachęcające nie były, ale w końcu nadszedł ten moment. Czy było warto?
Raz na jakiś czas zdarzają się przyjemne niespodzianki, które wpuszczają do sal kinowych powiew świeżego powietrza. Filmy takie zazwyczaj rodzą się w bólach, mają utrudnioną dystrybucję, nie wspominając o marketingu. Przykładami fascynujących perełek ostatnich lat są niewątpliwie Moon Duncana Jones'a oraz Dystrykt 9 Neilla Blomkampa.
Do grupy tej od dzisiaj zaliczam również Dredda. Śmiejecie się? Ja też się śmiałem, kiedy ujrzałem pierwsze fotosy z tego – jak się wówczas wydawało – niepotrzebnego rimejku. Efekt końcowy jest zniewalająco i pieruńsko piękny, prawie uroniłem łezkę ze szczęścia. Stylówa obrazu to żywcem wyjęty klimat akcyjki z lat 80-tych. Nie zanudzając i nie przedłużając – Dredd jest kultem w najczystszej postaci.