Raz na jakiś czas zdarzają się przyjemne niespodzianki, które wpuszczają do sal kinowych powiew świeżego powietrza. Filmy takie zazwyczaj rodzą się w bólach, mają utrudnioną dystrybucję, nie wspominając o marketingu. Przykładami fascynujących perełek ostatnich lat są niewątpliwie Moon Duncana Jones'a oraz Dystrykt 9 Neilla Blomkampa.
Do grupy tej od dzisiaj zaliczam również Dredda. Śmiejecie się? Ja też się śmiałem, kiedy ujrzałem pierwsze fotosy z tego – jak się wówczas wydawało – niepotrzebnego rimejku. Efekt końcowy jest zniewalająco i pieruńsko piękny, prawie uroniłem łezkę ze szczęścia. Stylówa obrazu to żywcem wyjęty klimat akcyjki z lat 80-tych. Nie zanudzając i nie przedłużając – Dredd jest kultem w najczystszej postaci.
Akcja rusza z kopyta od pierwszej minuty. Reżyser nie bawi się w „character development”, nie zawiązuje 10 wątków pobocznych, służących niczemu. Film przechodzi do sedna błyskawicznie, po czym rozkręca się jeszcze bardziej i ostatecznie, z wielką gracją oraz klasą, zrywa kask (widza, a nie sędziego;)). Będę trochę niesprawiedliwy i pewnie gros osób wyleje na moją głowę pomyje, ale nie mam wyjścia – Dredd nakrył moim zdaniem czapką zarówno Avengersów jak i Batmana w kwestii zwykłej, nieskrępowanej przyjemności z oglądania. U Whedona pierwsza godzina była nie do zniesienia a całość siliła się na bycie totalnym nerdgasmem (nie wspominając, że reżyser miał świetny materiał podany na tacy, jak w najlepszej restauracji), u Nolana rozmaite skróty oraz głupoty psuły dobre wrażenie. Co oferuje Dredd? Skompresowaną, zamkniętą w jednym dniu historię, która jest prosta, klarowna, oparta na standardowych zasadach, a przy tym pozbawiona idiotyzmów i kompromisów. Scenarzysta nie chciał opowiedzieć o postaci sędziego, chciał przedstawić jego pracę. I to udało mu się znakomicie.
Kiedy Dredd wraz z blondwłosym rekrutem płci pięknej wkracza do jednego z wielu megawieżowców w Megacity 1 możemy być pewni, że liczba ofiar będzie wyłącznie rosnąć. Jeżeli ktoś ginie, ginie na serio rozbebeszony serią z karabinu, gdyż obrazu nie stać na głupie twisty i cudne zmartwychwstania. Sędzia jest w swoich poczynaniach bezwzględny, to jednoosobowe ministerstwo sprawiedliwości. Na dodatek, działające nadzwyczaj efektywnie sloganem „dożywocie albo śmierć”. Krótka piłka, nie kumasz reguł Dredda – giniesz. Jesteś przeciwko prawu – giniesz. Strzelisz do sędziego – giniesz. Przyznasz się do błędu i poprosisz o litość? Sędzia grzecznie Cię skuje i odstawi na pożarcie przez konstytucję. Tytułowy bohater to postać absolutnie wymiatająca, pozbawiona współczesnego ugrzecznienia i kontrolowanych (bo cenzurowanych) zachowań. Jego czyny przemówiły do mnie 10x lepiej niż jakiekolwiek sztucznie dopisane bzdety, gdyby istniały. Dredd wcale ich nie potrzebował.
Znajdą się na pewno widzowie, którzy będą marudzić na nieoryginalność fabuły i kalkę z Raida. Owszem, fabuła nie trąci kreatywnością, ale realizacja umiejętnie przykrywa tę wadę. Poza wstępem cała akcja rozgrywa się w jednej lokacji, wyciskając z jej potencjału wszystkie soki. Czego tu nie ma? Strzelaniny w strefie mieszkalnej, walki w korytarzach, soczyste wymiany ognia w obrębie 15 metrów kwadratowych i wiele więcej. Jest wreszcie dosadna przemoc i różne narkotyczne odjazdy w ładnym 3D. Nieźle wypadły również dwie panie: Lena Headey jako zimna i okrutna liderka gangu Ma-Ma oraz Olivia Thirlby, która partneruje Dreddowi w całej eskapadzie i wspiera go pewnego rodzaju „skillem” (aczkolwiek nie zdradzę o co chodzi, warto przekonać się samemu). Karl Urban to z kolei klasa sama w sobie. Wykrzywione usta (kąciki w dół mode on), niski głos, soczyste one-linery - czego chcieć więcej?
Ten film to perfekcyjne guilty pleasure, soczyste i angażujące, atrakcyjne wizualnie. Seans sprawił mi sporo frajdy, aż chciałoby się pójść od razu na sequel pokibicować sędziemu w kolejnych sprawach. Problem w tym, że amerykański box office wypluł Dredda, a światowe statystyki także nie napawają optymizmem. Tym bardziej szkoda, bo widzę tu potencjał na niekiepską kontynuację. W Polsce obraz wchodzi do kin także w nieciekawym terminie (w moim przypadku większość osób szła na „Jesteś Bogiem”). Cóż, pozostaje tylko zapłakać i podziękować twórcom za tak odważny krok w kierunku odpicowania brytyjskiego komiksu. Wyrok to śmierć.
Ocena: 9/10