Zabójcza perfekcja czyli magnetyzm filmowego hitmana - MaciejWozniak - 17 września 2017

Zabójcza perfekcja czyli magnetyzm filmowego hitmana

Postać zawodowego mordercy to jeden z najbardziej wyrazistych wizerunków filmowego protagonisty (lub antagonisty). Co sprawia, że przedstawiciele tej specyficznej… profesji tak fascynują widownię? Oto odpowiedź zawarta w subiektywnym wyborze najciekawszych postaci tego typu.

Samotny mężczyzna pośrodku wielkiego miasta. Wiemy o nim niewiele. Niepozorny, niewyróżniający się z tłumu, ale jednocześnie tajemniczy, o nieodgadnionym wyrazie twarzy. Trzyma w ręku walizkę. Co się w niej znajduje? Idzie kilka przecznic dalej. Wchodzi do budynku i dalej po schodach na dach. Wyjmuje z walizki części, z których składa karabin snajperski. Przyjmuje pozycję… Namierza cel…

Powyżej rozpisany zarys sceny pasowałby do wielu filmów, w których występuje postać zawodowego zabójcy. Oczywiście nie musi być snajperem. Może posługiwać się nożami, bądź ładunkami wybuchowymi. Jednak zawsze aura tajemniczości i niebezpieczeństwa związana z jego osobą będzie podobna. Będzie nas fascynował, wzbudzał respekt, a może także lęk. W zależności od budowy scenariusza może być bowiem postacią negatywną, lub pozytywną. Obserwacja tego typu bohaterów skłania do refleksji – dlaczego właściwie nas ciekawią? Czy ich specyficzny magnetyzm wskazuje na naszą fascynację złem i przemocą? A może w tych postaciach pociąga nas coś zupełnie odmiennego?

Można wskazać kilka cech filmowych profesjonalnych zabójców, dzięki którym ich postać zapada w pamięć i staje się motorem napędowym fabuły. W poniższym krótkim przeglądzie wskazanych zostało pięciu bohaterów z różnych filmów. Wszystkie tytuły są nieco odmienne i w każdym możemy dostrzec nacisk na inne cechy, co nie oznacza, że pozostałe nie występują. To właśnie umiejętna żonglerka elementami typowego portretu hitmana sprawia, że można mu nadać nowy świeży charakter. Stare wzorce nieraz ulegały transformacji i owocowały kolejnymi legendarnymi kreacjami aktorskimi. Oto kilka przykładów takich właśnie postaci i ich cech szczególnych.

Zabójcza perfekcja, czyli samotny tajemniczy Szakal

To jedna z najbardziej klasycznych kreacji zawodowego zabójcy nie tylko w historii kina, ale popkultury w ogóle, dlatego też to właśnie od niej wypada rozpocząć to zestawienie. Bestsellerowa powieść Fredericka Forsytha „Dzień Szakala” przedstawiała dzieje niełatwej pogoni francuskich służb specjalnych za tytułowym zabójcą – Szakalem przygotowującym zamach na prezydenta Charlesa de Gaulle’a. Powieść odznaczała się szczegółowym przedstawieniem działań Szakala. Obserwowaliśmy jego przygotowania do zamachu, kupowanie broni, organizowanie transportu, powolne przemieszczanie się do Francji, ukrywanie się przed tropiącą go policją. Jednocześnie o samym bohaterze wiedzieliśmy tyle, co nic. Szakal był postacią nad wyraz enigmatyczną, znaliśmy jedynie jego kryptonim, sposób bycia i modus operandi. Skąd pochodził? Jaka była jego tożsamość i historia? To wszystko pozostawało zakryte, co czyniło postać jeszcze bardziej intrygującą i nieodgadnioną.

Dokładnie tak samo było w filmie Freda Zimmermana z 1973 roku, w którym akcja toczyła się na dwóch planach. W jednym z nich śledziliśmy poczynania Detektywa Lebela odgrywanego przez Michaela Lonsdale’a starającego się schwytać Szakala, zaś na drugim podążaliśmy za grającym antagonistę Edwardem Foxem. Fox jako mężczyzna o przeciętnym wyglądzie był bardzo wiarygodny jako zabójca, łatwo można było uwierzyć, że jest profesjonalistą, którego zadaniem jest wtopić się w tło i po cichu wykonać zadanie. Jego rola była bardzo oszczędna, unikał nadmiaru słów i gestów. Jednocześnie Szakal cały czas prowokował szereg pytań w umyśle widza. Kim jest? Co zrobi? Czy mu się powiedzie? Umiejętnie poprowadzona narracja trzymała w niepewności do ostatniej sceny, a kulminacja wydarzeń wcale nie była jasna. Wybór Foxa do tytułowej roli okazał się strzałem w dziesiątkę. Zabójca przypominający everymana ciekawił widownię i wypadał autentycznie. Wielkie ówczesne gwiazdy w rodzaju Roberta Redforda, czy Jacka Nicholsona, którzy byli rozpatrywani do roli, zapewne miałyby w tym względzie utrudnione zadanie. Widz widziałby w nich Redforda i Nicholsona. Patrząc na Foxa, widział Szakala.

To w dużej mierze wyjaśnia, czemu nakręcony prawie ćwierć wieku później remake filmu pt. „Szakal” (z Bruce’em Willisem w roli głównej) poniósł artystyczną i finansową porażkę. Choć tamtej wersji nie można uznać za zupełnie nieudaną, brakowało jej suspensu pierwowzoru. Przygotowania Szakala do akcji były ciekawe, ale tylko do pewnego momentu, potem akcja wpadała w hollywoodzkie schematy. A chłodne spojrzenie Willisa nie wystarczyło, by stworzyć rolę prawdziwie elektryzującą i przekonującą. W okresie premiery tego filmu leciwy już Fred Zimmerman domagał się, by zmieniono jego tytuł i by nie nazywał się dokładnie tak samo, jak oryginał. Reżyser argumentował, że jego wersja przetrwała próbę czasu i należy jej się szacunek. Stało się, jak chciał. I patrząc na jego „Dzień Szakala” z Foxem po latach, można stwierdzić, że miał rację.

Zakładnik zła

Postać Foxa była interesująca i budziła szacunek przez swój profesjonalizm. Nie inaczej było z bohaterem odgrywanym przez Toma Cruise’a w „Zakładniku” Michaela Manna z 2004 roku. Tu jednak Vincent, równie enigmatyczny co Szakal, budził przy tym autentyczny lęk. Prezentowana przez niego elegancja demonstrowana przez nienaganny ubiór i styl bycia mieszała się z brutalnością i nieprzewidywalnością. Tu doskonałym posunięciem okazało się obsadzenie w roli zabójcy Cruise’a dotychczas kojarzonego z pozytywnymi postaciami w filmach takich jak „Jerry Maguire”, „Ostatni samuraj”, czy wielu innych. W filmie Manna czujemy, że Cruise nie będzie miłym gościem, czujemy to już w pierwszej otwierającej film scenie, gdy na lotnisku bohater z kamienną twarzą kroczy wśród tłumu. Skupiony, skoncentrowany na czekającym go zadaniu. Bierze w dłoń walizkę pozostawioną przez nieznanego mu człowieka i wkracza na ulice Los Angeles, by w swoim gustownym garniturze siać śmierć.

Przemoc roztaczana przez Vincenta jest odczuwana przez nas tym silniej, że przeżywamy ją razem z prowadzącym nas przez tę opowieść taksówkarzem granym wyśmienicie przez Jamie’ego Foxxa. Wraz z nim czujemy strach i lęk, gdy Vincent morduje kolejne ofiary. Razem z nim mamy ochotę zapytać bohatera Cruise’a, jak może z zimną krwią pozbawiać życia ludzi, którzy może mieli rodziny, dzieci… Co ciekawe, usłyszymy odpowiedź na te pytania. Vincent podróżując przez miasto z Maxem, który staje się jego szoferem i zakładnikiem, nie stroni od przemyśleń i wygłaszania kontrowersyjnych tez dotyczących uprawianej przezeń profesji. „Codziennie w Rwandzie giną tysiące ludzi i masz to gdzieś, a przejmujesz się losem jednego nieznanego Ci faceta, zresztą bandyty?” – zapyta Maxa w czasie ich mrocznej, nocnej wędrówki przez Los Angeles. Jest to zarazem pytanie skierowane do nas samych. Czym dla nas jest śmierć? Czy we współczesnym zdehumanizowanym świecie nie staje się rzeczą względną? Zarazem obserwując Vincenta i ganiąc jego czyny, nieraz złapiemy się na tym, że czujemy wobec jego postaci nie tylko strach, ale też podziw. Podziw wobec jego siły i zdolności. Mann ostatecznie przedstawia bohatera Cruise’a w jednoznacznie negatywnym świetle, ale pokazuje przy tym, jak łatwo można ulec nęcącej otoczce roztoczonej wokół tajemniczego nieznajomego w szarym garniturze.

Akcja, akcja, akcja

Jak łatwo można ukazać w bardziej pozytywnym świetle zlikwidowanie nawet kilkudziesięciu osób, pokazuje „John Wick” z Keanu Reevesem w roli tytułowej. Ten film jako utwór pełen dystansu, zawierający wyraźne elementy pastiszu nie stawia już pytań o dobro i zło, lecz wykorzystuje konwencję postaci zabójcy, by stworzyć obraz, w którym chodzi przede wszystkim o radość płynącą z doskonale zrealizowanej i wystylizowanej akcji. Tu również doświadczymy szacunku do bohatera i jego nieziemskiej wręcz perfekcji w walce, taktyce i posługiwaniu się bronią. Jednak tym razem nie zobaczymy wyciszonych pełnych napięcia scen, lecz przepojone adrenaliną, wyśmienitą choreografią i pracą kamery walki i strzelaniny. Historia zawodowego zabójcy chcącego pomścić śmierć… swojego psa okazała się kilka lat temu niespodziewanym hitem, który zdobył wielu wyznawców przez prostotę w opowiadaniu historii i prawdziwą maestrię wykonania.

Elementem kluczowym i dominującym w „Johnie Wicku” jest właśnie akcja. Nie ma w tym filmie psychologicznej głębi postaci, ani subtelnych kreacji aktorskich. I bardzo dobrze. Nie o to tu bowiem chodzi, ale o czerpanie radości z wyśmienicie zainscenizowanych sekwencji walk, wymyślnych ujęć, wirtuozerskiej gry świateł i niemożliwego do podrobienia klimatu. „John Wick” w przeciwieństwie do wielu współczesnych filmów akcji nie atakuje nas nadmiarem cięć montażowych, lecz prezentuje długie i ciekawe ujęcia pojedynków. Nie sili się na zbędne scenariuszowe komplikacje, lecz raczy widza kolejnymi wysmakowanymi scenami, które dzięki umiejętnej kompozycji obrazu i odpowiednio dobranej muzyce stają się prawdziwą ucztą dla oka i ucha. Bohater Reevesa sieje postrach wśród wrogów i aplikuje im prawdziwy festiwal zniszczenia. Ów balet, w którym świszczą ołowiane kule i łamane są karki, stanowi prostą, lecz umiejętnie wykonaną rozrywkę i to jest jego największą siłą.

Czy uczestnictwo w tym dance macabre i czerpanie zeń przyjemności oznacza, że hołdujemy przemocy i złu? Nie w tym wypadku. „John Wick” podobnie jak filmy akcji rodem z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych stawia bowiem jasną opozycję – dobry protagonista, źli antagoniści. Choć bohater jest zawodowym hitmanem, nie zobaczymy lufy jego pistoletu skierowanej w niewinnych. Przypomina tu raczej bohatera klasycznego westernu, szeryfa, który w wyjątkowo krwawy sposób robi porządek w mieście. Sama przemoc jest przy tym zaopatrzona w specyficzny filtr pastiszu, przez co od pierwszej do ostatniej minuty mamy przekonanie, że to tylko konwencja i zabawa formą. Efektowna, ale zabawa, czysta akcja bez większej filozofii. A tym samym z seansu „Johna Wicka” trudno wyciągać za daleko idące wnioski oprócz tych, że to kawał porządnej soczystej rozwałki.

Nikita, czyli więź z morderczynią

Unikalny klimat i akcja to także wyznaczniki kultowej „Nikity” Luca Bessona z 1990 roku. W tym filmie bohaterkę graną przez Anne Parillaud poznajemy w momencie, gdy zaczyna szkolenie, które ma z niej uczynić maszynę do zabijania. A staje się to w dość nietypowy sposób. Młoda narkomanka za brutalny mord zostaje skazana na dożywocie. Zostaje jednak przejęta przez tajne służby, które stawiają przed nią propozycję nie do odrzucenia – zostanie uratowana od zgnicia w więzieniu, ale w zamian za to zacznie pracować dla nich jako zabójczyni. Wraz z bohaterką przechodzimy kolejne etapy jej drogi od zagubienia przez morderczy trening, aż po wejście w życie profesjonalnego „czyściciela” na usługach rządu. Wizja Bessona skrzy się od przejaskrawionej przemocy, jednak na pierwszym planie pozostaje Nikita, która w adaptacji Parillaud łączy cechy delikatnej zagubionej dziewczyny i twardej zabójczyni walczącej o przetrwanie i zmuszonej do skrajnych zachowań.

Tragiczna sytuacja w jakiej znajduje się protagonistka i położenie bez wyjścia zmienia nasz sposób patrzenia na Nikitę oraz wywołuje empatię względem postaci. Bohaterka zabija, ale wyraźnie nie sprawia jej to przyjemności, zdaje sobie jednak sprawę, że jest to dla niej jedyna droga, jedyna szansa na przetrwanie. Choć wessana w tryby brutalnej organizacji stara się znaleźć odrobinę szczęścia i spokoju w swym szalonym życiu i nawet znajduje szczere uczucie, ciągle zmuszana jest do przelewania krwi. Czy spokój będzie jej dany? Czy krew i krzyk ofiar zawsze będą jej udziałem? Bardzo szybko zorientujemy się, że zamiast czuć odrazę do zabójczyni, współczujemy jej. Dostrzegając jej pułapkę, kibicujemy bohaterce w próbach wyjścia z matni. Besson w swoim filmie w bardzo prosty i skuteczny sposób uczłowieczył tym samym mordercę, sprawił, że nie był on jedynie narzędziem zbrodni, lecz stał się człowiekiem z krwi i kości. A przy tym całość opakował bardzo atrakcyjnymi scenami akcji, wśród których na uwagę zasługują przede wszystkim pełna napięcia scena ze snajperką w łazience, a także mroczna i brutalna sekwencja finałowa z niezapomnianym epizodem Jeana Reno.

Chłód Zawodowca, serce człowieka

Skoro o Jeanie Reno mowa, nie mogło tu zabraknąć chyba najbardziej charakterystycznej i kultowej postaci zawodowego zabójcy w historii kina. Uczłowieczenie hitmana dokonane w „Nikicie” Besson doprowadził do perfekcji w tym filmie z 1994 roku. Co ciekawe, „Leon Zawodowiec” powstał niejako przez przypadek jako poboczny projekt francuskiego twórcy. Jako że realizacja „Piątego Elementu” się przeciągała, Besson by nie tracić czasu i mając skompletowaną dużą część ekipy, napisał w międzyczasie scenariusz filmu o zabójcy i pewnej dziewczynce. Budżet nie był wysoki, wynosił szesnaście milionów dolarów. W obsadzie znalazła się debiutująca Natalie Portman, nieznany wtedy za oceanem Reno oraz Gary Oldman. Cała trójka stworzyła jedne z najlepszych ról w karierze, a sam Leon stał się postacią ikoniczną.

Bohater w otwierającej film scenie prezentował się równie efektownie, co John Wick, choć nie wystrzeliwał dziesiątek serii z karabinu i nie obijał twarzy przeciwników. Raczej niczym upiór pojawiający się znikąd zdziesiątkował przyboczną armię pewnego gangstera, by na końcu przyłożyć nóż do gardła przerażonej ofiary. Profesjonalista pełną gębą i artysta w swoim fachu. Równie pociągające dla widza co sceny akcji, okazały się sekwencje, w których Leon odsłaniał przed młodą Matyldą tajniki swojej pracy. To w nich mogliśmy poczuć klimat podobny do tego z „Dnia Szakala”, przyjrzeć się zawodowcowi od kuchni. Wreszcie relacja Leona z Matyldą i opowieść o zemście, jakiej dziewczynka chciała dokonać na skorumpowanych policjantach, którzy wymordowali jej rodzinę, nadawała całości ogromnego ładunku emocjonalnego. Znakomite dialogi rozpisane przez Bessona zyskiwały życie na ekranie dzięki wiarygodnym kreacjom głównego aktorskiego tercetu. Młodziutka Portman przedstawiła Matyldę jako dziewczynę energiczną i odważną, a przy tym nad wyraz rozwiniętą na swój wiek. Oldman jako uzależniony od narkotyków gliniarz gorszy, niż niejeden mafioso, był groteskowy, odpychający i hipnotyzujący zarazem. Ale najważniejszy był i tak Reno.

Francuski aktor stworzył tu postać zabójcy jednocześnie brutalnego i twardego oraz wrażliwego, wręcz obdarzonego dziecięcym sercem. Leon był prostym człowiekiem, który w wyniku splotu okoliczności został mordercą na zlecenie. W jego życiu nie było właściwie niczego poza uważnie doglądaną roślinką. W swoim małym skromnym mieszkaniu był zwykłym człowiekiem, w akcji był zaś skupiony, pewny siebie i zabójczo skuteczny. Te pozornie przeciwstawne cechy sprawiały, że z miejsca zyskiwał sympatię odbiorcy, a jego postać trudno było odbierać inaczej, niż jednoznacznie pozytywnie. Film Bessona właśnie z tego względu był oskarżany swego czasu o, a jakże, gloryfikowanie przemocy. Tu jednak znów kłania się sytuacja dramatyczna obecna w filmie oraz fakt, że bohater nie podnosi ręki na niewinnych.

Film Bessona jak żaden inny przetrwał próbę czasu i oglądany po ponad dwudziestu latach wciąż wzrusza, bawi i oferuje najwyższej klasy akcję. Naturalnie role Reno, Portman i Oldmana pozostaną nieśmiertelne. Francuski reżyser pokazał, że w kreowaniu filmowych zabójców równie ważne, co adrenalina, napięcie i aura tajemnicy, jest zbudowanie bliskiej nam, ludzkiej i wiarygodnej postaci. Postaci, która nie tylko będzie fascynować odmiennością i niebezpieczeństwem podejmowanych działań, ale z którą poczujemy więź na najbardziej podstawowym poziomie. Taki właśnie był Leon, który pozostanie obecny w sercach kinomanów na zawsze.

Strzały celne, strzały niecelne

Powyższe przykłady to klasyki, bądź filmy, które okazały się wielkimi hitami. Jednak wszyscy widzieliśmy wielu innych zawodowych zabójców w innych produkcjach i wiemy, że nie zawsze są ciekawi, nie zawsze są w stanie nas zainteresować. Czasami są po prostu nudnymi gośćmi z karabinem. Z czego to wynika? Z miałkiej osobowości postaci oraz z nieumiejętnego pokazania jej działań. Zabójca jako taki ma ogromny potencjał, jednak by go wykorzystać, filmowiec musi skupić się na odpowiednich aspektach, sprawić, by widz poczuł zapach prochu, ciężar dzierżonej przez niego broni i szybkość jego tętna. Same strzały nie wystarczą.

Co więcej, ów morderca musi być „jakiś”, nie może stanowić jedynie schematycznej figury, której jedynym zadaniem jest wprowadzenie chaosu do filmu. Musi posiadać wyróżniającą go cechę, lub kilka takich cech. Nadzwyczajne umiejętności, tajemniczość, spowijający go mrok, czy cechy charakteru, które wywołają w nas empatię – te elementy kreacji zabójcy, lub ich kombinacje muszą zadziałać, by historia o człowieku ze snajperką na dachu wieżowca nie okazała się błahą opowiastką, lecz oryginalną niezapomnianą przygodą. Stworzenie takich właśnie historii udało się Bessonowi, Zimmermanowi, czy Mannowi. Czy doczekamy się kolejnych? Temat był i pozostaje nośny. Możemy mieć więc wielką nadzieję, że w bliższej, lub dalszej przyszłości ujrzymy kolejnego wartego zapamiętania przedstawiciela pewnej nietypowej profesji…

MaciejWozniak
17 września 2017 - 12:00