W „Renegatach” miało być wszystko – akcja, wielki skok, komedia. Tymczasem okazało się, że w skarbie scenarzysty Luca Bessona i reżysera Stevena Quale’a zamiast filmowego złota znajdziemy głównie niespełnione obietnice.
Każdy kto oglądał zwiastun „Renegatów”, miał przed oczami zapowiedź przepojonej akcją, wybuchami i strzelaninami historii. Historii odznaczającej się ogromną dozą humoru. A nawet więcej – opowieść o amerykańskich komandosach starających się wyłowić z jeziora skradzione przez nazistów złoto mieniła się niczym „Ocean’s Eleven” w klimacie kina wojennego. Po prostu bajka! Niestety film ten jest zbyt nierówny pod względem akcji, by zdobyć serca fanów „heist movies”, zaś oczekujących na dobre komediowe kino negatywnie zaskoczy, bo humoru jest tu niewiele, a sceny mające być w zamierzeniu śmiesznymi prezentują się sztywno.
Bohaterowie naszej opowieści to amerykańscy żołnierze, którzy stacjonują w Sarajewie w ramach misji stabilizacyjnej NATO w samym środku konfliktu na Bałkanach. Jak nietrudno się domyślić, rzecz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych, równo pół wieku po zakończeniu II wojny światowej. Komandosi dowiadują się, że kilka dekad wcześniej Niemcy umieścili w mieście złoto zrabowane Francuzom, zaś miejscowi partyzanci postanowili zburzyć miejscową tamę i zalać mieścinę, w której znajdował się ów cenny kruszec, jak i sami naziści. Dowiedziawszy się o skarbie ukrytym na dnie jeziora od miejscowej dziewczyny, piątka żołnierzy zaczyna przygotowywać plan, który pozwoli na wydobycie z wody łupu wartego bagatela 300 milionów dolarów, a który mógłby pomóc w odbudowie zniszczonego wojną kraju.
Co tu kryć, sam pomysł tak szalonej misji wykonanej przez kilku komandosów pod nosem dowództwa na terytorium wroga jest szczytem absurdu. Ale to akurat nie jest zarzut wobec filmu. Jak mógłby być? W końcu złupienie trzech kasyn jednocześnie w „Ocean’s Eleven” też było ideą rodem z bajki. Sęk w tym, że w „Renegatach” zabrakło luzu i wigoru, jaki musi wystąpić w tego typu filmach, by nie nużyły, lecz wciągały poprzez atrakcyjną prezentację przygotowań do skoku, jego realizacji i towarzyszących im komplikacji.
Kluczowi w tym względzie są bohaterowie, którzy powinni mieć wyraziste charaktery i charyzmę. Tutaj tytułowa grupka to drużyna twardych facetów… i to właściwie wszystko, co można o nich powiedzieć. Tworzą jednolitą, bezpłciową masę, a o każdym z osobna trudno powiedzieć coś więcej. Nie pomaga tu wcale fakt, że jeden z nich angażuje się w romans z pomagającą im dziewczyną, a inny dostaje od twórców dramatyczny bagaż w postaci traumy z przeszłości. Nie zmienia to faktu, że sylwetki bohaterów są bardzo nijakie i płytkie. Podobnie jak prowadzone przez nich dialogi, które składają się albo z utartych wzniosłych haseł, albo niezbyt zabawnych żartów.
Tych zresztą nie ma za wiele, bo twórcy wbrew serwowanej nam strategii reklamowej produkcji położyli większy nacisk na dramat i akcję, humor zostawiając w tle. Jego nośnikiem mają być przede wszystkim rozmowy herosów z ich dowódcą odgrywanym przez J.K. Simmonsa. Te wypadają nawet nieźle, ale tylko dzięki wysiłkowi aktora znanego z „Whiplash”, czy roli J. Jonah Jamesona w filmach o Spider-Manie. Poza tymi momentami dostajemy sporo scen poważniejszych traktujących w dużej mierze o potrzebie pomocy Bośniakom. Postawienie na poważne nuty nie byłoby problemem, gdyby te odpowiednio wybrzmiewały. Niestety zalatują fałszem i przesadnym patosem.
Ale i tak najistotniejsza jest akcja. Ta prezentuje się nierówno. Otwierająca film scena operacji prowadzonej przez komandosów z czołgiem masakrującym pół miasta, jest co prawda niedorzeczna, ale prezentuje się świetnie. Jej rozmach to typowe „kino dla dużych chłopców” pełne adrenaliny. Potem, gdy przychodzi do planowania i wykonania „skoku na złoto”, jest już gorzej. Przygotowania do zadania to ciąg nudnych scen, które nie mają w sobie nic ciekawego (a wiemy z innych „heist movies”, że tak być nie musi). Z kolei sama operacja wydostania złota to nie do końca udany skok na głęboką wodę (nomen omen). Podwodne sekwencje z jednej strony prezentują się efektownie dzięki naprawdę dobrym zdjęciom, ale fakt, że wszystko dzieje się pod wodą, sprawia, że ani wiele nie słychać, ani wiele nie widać, a tym samym trudno czerpać satysfakcję w uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.
„Renegaci” to film, który da się obejrzeć, ale który niczym nie zaskakuje. Ot, trochę strzałów, trochę złota i czołg. Jest to produkcja, przy której można by się zatrzymać w ramach skakania pilotem po telewizyjnych kanałach, ale jeśli chodzi o wypad do kina, warto poszukać czegoś innego.