„Mroczna wieża” z Idrisem Elbą i Matthew McConaughey’em to film zbyt szablonowy, zbyt nieciekawy inscenizacyjnie i zbyt nijaki, by zadowolić fanów Stephena Kinga, tudzież po prostu kinomanów żądnych ciekawego kina fantasy.
Gdy ogłoszono, że powstanie filmowa adaptacja „Mrocznej wieży”, jednego z najsłynniejszych dzieł Stephena Kinga, wielu zaczęło obgryzać paznokcie z niecierpliwości, a równie wielu zaczęło drżeć w obawie o to, czy ukochana powieściowa saga nie zatraci klimatu przeniesiona na ekran kinowy. Skompilowanie obszernej i wielowątkowej opowieści o Rolandzie, ostatnim członku zakonu rewolwerowców do rozmiarów jednego filmu, wydawało się zadaniem karkołomnym i niestety przerosło twórców.
To, na co zwracali i zwracają uwagę fani „Mrocznej wieży” to przede wszystkim fakt, że głównego bohatera odgrywa czarnoskóry Idris Elba. U wielu wywołuje to irytację, jako że Roland był oryginalnie pomyślany jako emanacja wszystkiego, co najlepsze w gatunku westernu, esencja cech silnego milczącego rewolwerowca podobnego do Bezimiennego z filmów Sergio Leone w kreacji Clinta Eastwooda. Jednak, co ciekawe, to nie Elba wcielający się w protagonistę jest największym problemem filmu. Co więcej, abstrahując od jego fizjonomii, odgrywa swoją rolę naprawdę dobrze, prezentując siłę, okrywający go płaszcz milczenia i wewnętrznego bólu oraz oczywiście perfekcyjne umiejętności strzeleckie. Starania Elby, jak też dorównującego mu, a nawet lepszego McConaughey’a niewiele jednak znaczą w obliczu całości fabuły, która niczym się nie różni od wielu innych filmów fantasy, akcji, czy science-fiction, które widzieliśmy dziesiątki razy.
Ta konstatacja może stanowić ukłucie dla tych, którzy zaczytywali się w powieściowej sadze Stephena Kinga, ale gdy spojrzymy na układ fabuły filmu, jawi się jako aż nader oczywista. Młody chłopak, Jake Chambers, posiada dar pozwalający mu widzieć rzeczy pochodzące nie z naszej Ziemi, ale z innych światów, między innymi z tak zwanego Świata Pośredniego, gdzie dostrzega Rolanda, ostatniego członka Zakonu Rewolwerowców toczącego od dawien dawna bój z Człowiekiem w Czerni. Człowiek w Czerni dąży do obalenia Mrocznej Wieży, centrum wszechświata, a od tego czy mu się uda, zależy los całej rzeczywistości. Jake mieszka z matką i jej partnerem, który za Jake’em delikatnie mówiąc, nie przepada. Chłopak uznawany jest za dziwaka. W końcu jego drodze pojawiają się Roland, jak i Człowiek w Czerni. Co będzie dalej? Nietrudno to wszystko poukładać sobie w głowie i od samego początku mieć przed oczami rozwój wypadków od pierwszej do ostatniej minuty. Niestety.
Niech ta myśl zostanie dobrze zrozumiana – tak naprawdę niezależnie od tego, czy fabuła filmu pokrywałaby się z wydarzeniami powieściowego pierwowzoru czy nie, ustawiona w ten sposób ma ową kardynalną skazę – jest szablonem, który każdy z nas już widział, nie prezentuje niczego nowego, nie zaskakuje i nie zaciekawia. Nie jest żadnym argumentem przy tym stanowisko, jakoby film był przeznaczony tylko dla fanów książki. Czy rzeczywiście mogą wyjść z kina zadowoleni tak właśnie skonstruowaną „Mroczną wieżą” w pigułce? Wątpliwe.
Sam szablon jednak też nie musiałby być dyskwalifikacją dla tego tytułu. Przecież nie jeden i nie dwa filmy w historii kina korzystały z klasycznych schematów mitycznych opowieści, lub przedstawiały sprawdzoną drogę podróży bohatera. Jednak w tytułach, które czyniąc to, osiągały sukces, przedstawiano przestrzeń owej podróży w sposób na tyle intrygujący i zapadający w pamięć, że ten, czy inny schemat w trakcie seansu był bez problemu ignorowany. Niestety, w „Mrocznej wieży” świat, a właściwie dwa światy – Ziemia, czyli Świat Kluczowy oraz Świat Pośredni są wyjątkowo nijakie. Świat Rolanda to ogromna pustynia, las, trochę fantastycznych stworzeń, jacyś zaludniający go zupełnie bezpłciowi poboczni bohaterowie i… tyle. Nie zachwycimy się nim, nie odkryjemy wraz z bohaterami. On po prostu jest. Trudno przy tym stwierdzić, że pustynia musi być z założenia nudna, bo chociażby ta z westernów Leone jakoś nie była. Podobnie Nowy Jork przedstawiony w bladozielonej tonacji zdjęć to po prostu tłum ludzi i nawał budynków. Wygląda jak dowolne wielkie miasto z dowolnego filmu. Nie udało się też wykorzystać w tej nijakiej scenerii potencjału zderzenia Rolanda z naszą rzeczywistością. Ot, nuda i pchanie fabuły do przodu w wiadomym kierunku.
Plusem są tu aktorzy, którzy naprawdę dobrze wywiązują się z powierzonych im zadań. O Elbie już wspomnieliśmy, a McConaughey jako Człowiek w Czerni swoim spokojnym tonem i typowym dla tego aktora sposobem bycia sprawia, że jego postać wywołuje w nas nienawiść od pierwszych chwil, a zarazem trwogę poprzez jej potęgę. Tylko co z tego, że Elba i McConaughey grają dobrze, skoro ich relacja została zarysowana w zaledwie kilku scenach i nie wykorzystano możliwości płynących z dynamiki istniejącej między bohaterami…
Ostatecznie odpowiedź na pytanie o to, dla kogo jest ten film, brzmi nader pesymistycznie. „Mroczna wieża” jest bowiem dla nikogo. Zawiedzie fanów twórczości Kinga, a resztę zwyczajnie wynudzi. Werdykt jest więc prosty – do Świata Pośredniego nie warto się w te wakacje wybierać, no chyba, że wracając do któregoś z tomów literackiej sagi.